Żeby uszyć parę, trzeba wykonać 200 czynności. Adam Kuty opowiada, dlaczego szewc tylko w swoich butach chodzi
Karolina Pałys
31 marca 2017, 16:26·6 minut czytania
Publikacja artykułu: 31 marca 2017, 16:26
Już Kopciuszek wiedział, że czasem wystarczy jeden but, żeby wywrócić całe życie do góry nogami. I choć Adam Kuty eterycznej disneyowskiej “princeski” nie przypomina, a górnolotne porównania zbywa ironicznym uśmiechem, to można śmiało powiedzieć, że znalazł się w sytuacji niemal jak z bajki - pewnego dnia stwierdził, że zostanie szewcem. I został. Dzisiaj jego Pollacki to jedna z nielicznych pracowni w Polsce, która projektuje i ręcznie wykonuje buty oraz jedyna, która, każdą parę maluje specjalną, unikalną techniką m.in. przecierania.
Reklama.
Buty marki Pollacki wystarczy zobaczyć raz, żeby nigdy nie pomylić ich z innymi. Już same wysoko zadarte noski i wysokiej jakości skóra, z której są wykonane zdradzają potencjalną przewagę nad sieciówkową masówką. Obuwie Adama Kutego to solidne rzemiosło, co w czasach butów na jeden sezon, już samo w sobie jest komplementem. Jeśli dołoży się do niego jeszcze jeden - o ponadczasowości proponowanego przez Pollacki designu i drugi - o nietuzinkowej palecie kolorystycznej, można liczyć na spektakularny efekt. Ale ile pracy trzeba włożyć, aby go osiągnąć, wie tylko sam szewc. Z kolei to, ile kosztuje zostanie samym szewcem najlepiej wie właśnie Adam Kuty. Między innymi o tych dwóch sprawach, ale też o tym, dlaczego nigdy nie zrobi szpilek, założyciel marki Pollacki opowiedział nam podczas wizyty w swojej pracowni.
Dlaczego nie robi pan szpilek?
Bo nie czuję ich. Choć sam w sobie wysoki obcas daje dużo możliwości wzorniczych. Aby stworzyć coś ciekawego, ładnego, trzeba użyć na równi i głowy i serca. Bez “czucia” wyjdzie but nijaki. Poza tym zrobienie ręcznie szpilki jest zaprzeczeniem pewnej idei “handmade” - obcas musi być gotowy, plastikowy lub metalowy, nie da się go “wystrugać” ze skóry, bo się zwyczajnie złamie.
But musi być skórzany?
Zdecydowanie tak i to w całości. Skóra inaczej i lepiej pracuje oraz dostosowuje się do stopy. Im mniej “udziwnień”, materiałów syntetycznych, papierowych, chemii tym but jest zdrowszy. Kiedyś buty wykonywało się tylko ze skóry. Zimy były zimne, lata gorące a takie buty wytrzymywały wszystkie warunki pogodowe. Fakt, że ludzie dbali o buty, używali olejów, past, wosków. Później pojawiły się szybkie i tanie zamienniki.
Wydaje się, że szycie butów to niełatwa sztuka.
Stworzenie pary butów wymaga wiedzy z różnych, czasami wydaje się odmiennych zakresów. Jest tu i geometria i anatomia, materiałoznawstwo, chemia i oczywiście wzornictwo. Żeby zrobić parę butów, trzeba wykonać co najmniej 200 czynności.
O wygodzie buta decyduje kopyto i dobre, skórzane materiały. O estetyce - linie i proporcje. O trwałości - sposób jego wykonania. Sztuką jest połączyć wszystko razem tak, aby wspólnie “grało. Buty nie wybaczają błędów. Jeden drobny błąd popełniony na początku produkcji na pewno pojawi się w gotowym bucie.
Każdy klient ma u pana swoje kopyto?
Każdy może, ale nie każdy musi. Szyjemy zarówno na miarę, ale też wypuszczamy krótkie serie poszczególnych modeli zgodnie ze standardową rozmiarówką. Oczywiście, nie jest to “masówka” - tworzymy zaledwie kilkanaście par danego modelu, czasami trochę więcej. Ale o dziesiątkach nie ma mowy.
Na jednym kopycie można zrobić i sandał, i półbuta?
Jest takie powiedzenie: „Robić wszystko na jedno kopyto". Butów nie da się zrobić „na jedno kopyto”. Każdy model musi mieć inne. Półbuty, trzewiki, sztyblety, oficerki, sandały czy trampki. Każda wysokość obcasa jest robiona na innym skłonie kopyta. Dlatego nie można na jednym kopycie zrobić butów o obcasie np. 8 cm i 4 cm.
Ile czasu zajmuje panu produkcja jednej pary?
Około dwóch tygodni. Samo zrobienie buta to kilka dni. Najpierw cholewka musi się “ułożyć” na kopycie. Potem buty są malowane i wykańczane. Jeśli klient decyduje się szyć na miarę, to razem z produkcją kopyta, cały proces zajmuje około jednego miesiąca.
Więcej pracy wymaga but męski czy damski?
Tyle samo. Tu bardziej decyduje trudność danego modelu.
Buty Pollacki częściej kupują panie czy panowie?
Początkowo zakładałem, że będę robił buty tylko dla mężczyzn. Buty dla kobiet powstały później - trochę przez przypadek, a trochę z chęci poeksperymentowania. Po czasie “wciągnęły” mnie na tyle, że w kolekcji pojawiły się modele damskie.
W moich butach generalnie chodzą bardzo różne osoby: artyści, prawnicy, właściciele firm, przedstawiciele wolnych zawodów, ale też... nauczycielki.
...którzy, lub które, mogą sobie na ręcznie robione buty pozwolić.
I tak i nie. Większość osób faktycznie kupuje, bo im się podobają - zarówno buty jak sama idea. Można oczywiście kupić w cenie jednej pary Pollacków dwie pary tańszych, a pewnie i 12 jeszcze tańszych. Ale miłość do butów i ich wysokiej jakości przeważa.
Co mówią klienci, którzy porównują pana but z “masówką”?
Raczej nie porównują. Przychodzą do pracowni, poznają miejsce i ludzi, którzy nasze buty robią. Ustalają szczegóły, kolory. Czasami faktycznie pytają, czy obcas jest drewniany, częściej chcą dodatkowo zabezpieczyć skórzaną podeszwę dodatkową gumą.
Jaki największy komplement usłyszał pan od klienta?
Każdy klient, który wraca po kolejną parę, to komplement.
A pod adresem projektu? Pollacki są charakterystyczne.
Co Pani ma na myśli?
Na przykład ten “łódkowaty” kształt.
Chodzi o podniesione czubki? Każdy but, który ma twardą podeszwę, a skóra jest relatywnie twarda, ma uniesiony czubek. W butach roboczych czubek zawsze uniesiony był na około 2,5-3 cm - była to kwestia możliwości zginania i wygody chodzenia. Niektóre moje buty może faktycznie są trochę bardziej uniesione, ale to tylko o 2 cm więcej.
Inna charakterystyczna cecha - pana buty wyglądają na “postarzone”.
Takie było założenie. Nie jest łatwo zrobić nowe buty, które wyglądają jakby miały już trochę historii w sobie. Moje projekty estetyką mają nawiązywać do tego co już przeminęło. Z wykształcenia jestem etnografem i bardzo lubię okres dwudziestolecia międzywojennego - w literaturze, w historii, w obrazie. Chyba trochę brakuje mi świata, który przeminął, tego “zapachu sklepów cynamonowych”…
Dzisiaj idziemy w przesadny konsumpcjonizm. Wszystkiego ma być dużo. Moda co miesiąc wyznacza nowy trend, który tak czy inaczej zatoczy koło i kiedyś znowu wróci. Do tego doszła pewna leniwość, która w butach przejawia się dużą ilością ozdobników. Przykładowo, można spotkać buty, które są wiązane, a dodatkowo mają kilka zamków, w tym cztery ozdobne. Skóra jest tak wygarbowana, że nie wymaga pastowania.
Moje buty trochę tę tendencję przełamują. Są inne, mocno osadzone w stylu „vinage”, choć ja osobiście wolę określenie „retro” lub „postpunk”.
A skąd nazwa Pollacki?
Miało być coś co podkreśla miejsce pochodzenia, coś co dobrze wpada w ucho. Jest też taki typ butów, która nazwa brzmi bliźniaczo do Pollacki. To but, który wchodzi na połowę kostki - ni to trzewik, ni to półbut.
Kiedy pomyślał pan po raz pierwszy: "Chcę zostać szewcem"?
Trzy lata temu.
To niedawno. Co Pan robił wcześniej?
W sumie, historie zmiany zawodu są zwykle dwie. Albo męczył się w “mordorze” i rzucił wszystko, aby paść owce na hali, albo robiąc porządki wiosenne, znalazł na strychu stare narzędzia dziadka i pojawiła się myśl, że czas wrócić do rodzinnych korzeni.
Ja akurat pracowałem dla “mordoru” organizując akcje marketingowe i imprezy. Niektóre były naprawdę fajne i kreatywne, czasami spektakularne jak np. tuning 22 samochodów. Ale po kilkunastu latach pojawiło się klasyczne wypalenie zawodowe i chęć zmiany. A proces dojścia do tego, co naprawdę chce się robić, nie jest taki łatwy.
Po roku olśniło mnie, że lubię buty. A że nie mogłem znaleźć w Polsce takich, które by mi się podobały, postanowiłem je zacząć robić samodzielnie. Z perspektywy czasu doszedłem do wniosku, że dobrze jest przed wyborem nowej drogi w życiu przestudiować trochę życiowych mądrości w postaci przysłów. A o szewcach jest ich sporo.
Nie można było stereotypowo rzucić wszystkiego i jechać w Bieszczady?
Można było zacząć robić buty w Warszawie - procedura ta sama, forma inna, ale powietrze gorsze.
Jak się zostaje szewcem - idzie się na kurs?
Trudno się tego zawodu nauczyć w Polsce. Kiedy pomysł zakiełkował, zacząłem gromadzić informacje - wszystkie, skąd tylko się dało. Przeszukiwałem internet, zdobywałem książki, które są jak białe kruki. Skończyłem kurs konstrukcji u Tadeusza Ziajki. Dużo zawdzięczam też Jackowi Kamińskiemu z Warszawy. Do tego doszła też oczywiście nauka zawodu we Włoszech, bo tam najbliżej można zdobyć potrzebną wiedzę.
Wiadomo, że człowiek uczy się całe życie. Na początku była euforia i wielki zapał. Potem mozolna praca nad stworzeniem pierwszego kopyta i wzoru. Ale przy zapale, determinacji i odrobinie talentu wszystkiego można się nauczyć. Szczęśliwie nie wybrałem neurochirurgii (śmiech).
Ilu jest takich szewców, jak pan?
Szewców jest może kilkunastu. “Młodych”, czyli takich przed emeryturą, może kilku. Malujących skórę na taką skalę nie ma... Choć już pojawiają się chętni. Wychodzi na to, że na chwilę obecną jestem jedyny, przynajmniej w Polsce.