Mój kolega kończył chemię. Teraz wykłada ją...w Tesco. Żart z brodą po ostatniej fali doniesień o podwyżkach w sieciach handlowych mógł nabrać zupełnie nowego znaczenia. Kasjerzy w Lidlu czy Biedronce powinni zarabiać więcej niż ludzie legitymujący się tytułem doktora na uczelniach wyższych. Można by pomyśleć, że nic tylko iść na kasę i do wykładania mrożonek.
Ale zaraz, zaraz. Lud nie ruszył masowo do sklepów w poszukiwaniu pracy. Czyżby intuicyjnie wyczuwał, że w ofertach za 3400 brutto miesięcznie coś się nie zgadza?
Jeżeli tak było, intuicja Polaków nie zawiodła. Zdaniem Piotra Adamczaka, przewodniczącego NSSZ Solidarność w Biedronce, w przypadku jego pracodawcy informacje o podwyżkach mają wymiar PR-owy. – W rzeczywistości jedyną grupą, która realnie je odczuje, są zastępcy kierowników. Bo już nawet nie sami kierownicy – tłumaczy w rozmowie z INN:Poland.
Adamczak zauważa, że z informacji prasowych wynika, że minimalna płaca kasjera-sprzedawcy została od kwietnia podniesiona do poziomu 2450 zł brutto. – W rzeczywistości 350 zł z tej kwoty to nagroda za 100 proc. frekwencji w danym miesiącu. Nie jest to więc podwyżka zasadniczego wynagrodzenia. Znaczna część pracowników naszej firmy to matki wychowujące małe dzieci. Dla nich ta nagroda będzie często nieosiągalna – wyjaśnia. W ten sposób dzień absencji wiąże się w Biedronce z utratą dniówki równej dziennemu wynagrodzeniu doświadczonego programisty. Aż strach chorować.
W dodatku firma obcięła pracownikom tzw. „stażowe”, miesięcznie od 60 zł w górę. Te kończy się dzisiaj na 3 latach. – Starszych stażem pracowników nikt nie docenił. A to fundament naszej firmy – utyskuje Adamczak. Wcześniej dodatek za staż był wypłacany również po 5 i 10 latach. – Dużo osób szuka nowej pracy. Nawet wczoraj byłem na spotkaniu, na którym doświadczeni pracownicy opowiadali, że chcą składać wymówienia. Czują się zmęczeni i wypaleni – dodaje związkowiec.
Palmę pierwszeństwa pod względem zarobków kasjerów dzierży dzisiaj Kaufland. Od 1 marca najniżej postawieni pracownicy zarabiają tam od 2,6 do 3,1 tys. złotych brutto. – To bardziej przeksięgowanie pieniędzy – zastrzega jednak Marzena Konieczko z NSZZ Solidarność Kaufland. Konieczko opowiada, że w zeszłym roku Kaufland obciął bowiem pensje kierownikom – cięcia sięgały nawet po 700 zł. – Firma nie wspomniała również o tym, że przestaje zatrudniać na pełen etat. Ten jest od tej pory przywilejem tylko dotychczasowych pracowników. Nowi przyjmowani są tylko na 3/4 – dodaje.
Podobnie z zatrudnieniem ma się sytuacja w Lidlu, który zapobiegliwie związkom zawodowym ukręcił głowę jeszcze w 2015 roku. Na forach, w komentarzach, czy choćby serwisie GoWork wszędzie pojawia się ta sama śpiewka – gros pracowników sieci nie pracuje w pełnym wymiarze godzin. Kwoty, którymi Lidl rzuca w swoich komunikatach, są więc dla dużej grupy kasjerów kompletnie nieosiągalne.
– Pensja 2850 brutto – składki daje netto około 2000 zł i teraz 3/4 etatu z tej kwoty to około 1450 zł netto – wylicza jeden ze zbulwersowanych internautów.
Ciężko się więc dziwić, że mimo kolejnych podwyżek Polacy nie garną się do pracy. Poza pensją podstawową i „frekwencyjną”, Biedronka kusi kandydatów do pracy premiami za realizowanie celów sprzedażowych – do 330 złotych brutto miesięcznie. Tylko jak wyrabiać napięte targety, kiedy w placówkach notorycznie brakuje rąk do pracy?
– Nie ma ludzi, bo pensje nie są konkurencyjne. Gdy zachęcamy ludzi do przyjścia do Biedronki, to wszyscy śmieją nam się w twarz. Słyszę: „Nigdy w życiu” – opowiada Adamczak. I dodaje, że w okolicach przygranicznych w południowej i zachodniej części Polski zdarzały się już sytuacje, że kierownicy nie otwierali rano sklepów, bo klientów nie miałby go obsługiwać. Pracownicy rzucają pracę z dnia na dzień i wyjeżdżają do Czech i Niemiec nie zostawiając nawet wypowiedzeń. Wystarczy, że ktoś obieca im 1400 euro.