Dzisiaj ich majątki wyceniane są na miliardy złotych. Pionierzy polskiego kapitalizmu często zaczynali jednak z niczym, a żeby odnieść sukces musieli imać się zajęć, na które większość społeczeństwa nawet by nie spojrzała. W rozmowie z INN:Poland Michał Matys, autor książki "Grube Ryby. Jak zarobili swój pierwszy miliard", opowiada o trudnych początkach polskich miliarderów.
Spędził pan tyle czasu na rozmowie z miliarderami, że pewnie sam pan za niedługo jednym z nich zostanie?
Gdybym tak było, nie napisałbym teraz o nich książki (śmiech). Dowiedziałem się za to, w jaki sposób oni to zrobili. Ale ta droga jest już nie do powtórzenia.
Tak samo jak koloryt ich pierwszych działalności.
Przed transformacją ustrojową chwytali się każdego sposobu na zarobienie pieniędzy. Leszek Czarnecki w jednym z wywiadów opowiadał, że w trakcie studiów mył autobusy w Szwecji, a w Polsce kopał rowy i czyścił szamba. Potem założył firmę robót podwodnych, w której pracował jako nurek. Z kolei Zygmunt Solorz-Żak wychował się w radomskim „trójkącie bermudzkim”. Swoje pierwsze pieniądze miał zarobić pod okolicznym cmentarzem. Sprzedawał świeczki, znicze i dostarczał „darniny na mogiły formowane z ziemi”.
Czasami bywało również krępująco. Adam Góral – dzisiejszy szef Asseco – potrafił zasmrodzić cały autobus.
Jako nastolatek pomagał ojcu prowadzić lisią fermę. Hodowla zwierząt na skóry była jednym z nielicznych dozwolonych biznesów w PRL. Tylko, że lisów nie było czym karmić. Góral wystawał więc w kolejkach po główki cielęce pod państwowym zakładem utylizującym odpady zwierzęce. Następnie pakował je w torby i woził na fermę. Po latach przyznał, że ich specyficzny zapach roznosił się po całym pojeździe. Zresztą zanim stworzył Asseco zdążył jeszcze wyjechać na staż na Uniwersytecie Pensylwania w USA. Żeby się utrzymać pracował na budowie. Pracę załatwił mu polski ksiądz. A po powrocie do kraju założył spółkę zajmującą się wytwarzaniem ketchupu.
Może opowieści o trudnych początkach to tylko medialna kreacja?
W pojedynczych przypadkach – możliwe. Znamienny jest tutaj przykład Romana Kluski, który kreował się na polskiego Billa Gatesa i opowiadał, jak na poddaszu składał pierwsze komputery. Snuł historie o tym, jak z 12 dolarów doszedł do milionów. Jestem przekonany że robił to celowo. Co do reszty mam jednak wrażenie, że niechętnie wracają do początków swojej działalności.
Zapytałem o autokreację, bo to wszystko nie układa się w żadną logiczną całość. Czy rodzimych bogaczy cokolwiek łączy?
Studiując ich przypadki, można zauważyć kilka wspólnych mianowników. Polski miliarder to zazwyczaj człowiek około 60-tki. Zaczynał karierę tuż przed upadkiem PRL-u. Prawdopodobnie ma na koncie wyjazd na saksy, dzięki któremu zarobił pierwsze poważne pieniądze. Często był także właścicielem lub pracownikiem firmy polonijnej (które dostały od PRL-owskich władz zgodę na prywatny handel – przyp. red.).
A cechy osobowościowe? Kluska opisywany jest przez pana jako człowiek z sercem na dłoni. To daleko od stereotypu majętnego biznesmena.
Większość z nich wcale taka naiwna nie jest. Sądzę, że w przypadku Kluski również są to bardziej pozory. Polskich miliarderów określiłbym raczej jako bezwzględnych i nie mających zahamowań. By osiągnąć sukces, prą do przodu jak czołg. Z drugiej strony mają łatwość w nawiązywaniu kontaktów, bo zazwyczaj są dowcipni i czarujący.
Idealni koledzy do wyjścia na piwo.
Nie do końca. Ciężko uznać ich za ludzi otwartych. Chowają się za anegdotami, bywają drażliwi. Są bardzo trudnymi rozmówcami. Zdarza się też nie mają nic do powiedzenia, bo całe ich życie podporządkowane jest biznesowi. Solorz opowiadał mi kiedyś bez cienia kokieterii, że nie wie ile ma pieniędzy, bo wszystko co zarabia, inwestuje dalej. Moją uwagę zwróciły również ich oczy. Zimne, nieruchome. Zawsze się zastanawiałem, co tak naprawdę myślą w trakcie rozmów ze mną.
Te jak wiemy, nie zawszy bywały przyjemne. W kontaktach z dziennikarzami miliarderom zdarza im się tracić nerwy?
W 2013 roku wysłałem Michałowi Sołowowi e-mail z pytaniami, w jaki sposób osiągnął sukces. Po chwili dostałem telefon.
– Ile pan ma lat? – zapytał
– Czterdzieści sześć
– To nie jest pan już juniorem. Takie pytania pan mi zadaje!? Żarty pan sobie robi?
Był wyraźnie poirytowany.
Pamiętam również rozmowę z Ryszardem Krauze jeszcze w latach 90. Na wywiad dostałem tylko pół godziny, a on w jego trakcie palił cygaro i puszczał mi kółka z dymu nad głową. Totalna olewka. To jednak tylko wyjątki, większość z nich bardzo dba jednak o relacje z ludźmi.
Nawet bardzo jeżeli są oni politykami.
Pod koniec lat 80. to była konieczność, praktycznie cała gospodarka pozostawała w rękach państwa. Po transformacji pojawiły się okazje na duże kontrakty: mieliśmy wielkie prywatyzacje, informatyzacje kolejnych urzędów, budowę autostrad. A skoro decydowali o tym politycy, to dobrze było mieć ich po swojej stronie. Krzysztof Pusz, były szef gabinetu prezydenta Lecha Wałęsy, trafił w ten sposób w latach 90. do Krauzego. Pytanie: po co? On sam tłumaczył to ideą „otwierania drzwi”. Bo gdy Krauze dzwonił do urzędów, to nikt nie chciał z nim rozmachiwać. Gdy numer wykręcał Pusz nagle okazywało się, że wiele nieoficjalnych rozmów można odbyć jeszcze przez rozpisaniem przetargu.
Z drugiej strony takie historie są typowe dla początków kapitalizmu. Weźmy przykład USA. Ojciec Johna F. Kennedy'ego miał podobno dorobić się na handlu alkoholem w czasach prohibicji.
Widzi pan analogię między amerykańskimi a polskimi miliarderami?
Gdy opisywałem w latach 90. początki polskiego kapitalizmu, zachowywałem wobec tych sukcesów duży dystans. Teraz jednak widzę, że byłem świadkiem realizacji „american dream” w polskim wydaniu. Z tą różnicą, że budowanie fortun nie zajmowało 200, a 27 lat. Było więc bardziej efektowne. Imponuje mi również skala biznesów, które udało się przez ten czas zbudować. Asseco, którego podstawy zbudował de facto Ryszard Krauze, jest dzisiaj szóstą firmą informatyczną w Europie. Należący do Sołowowa Synthos wytwarza natomiast kauczuk syntetyczny, z którego robiona jest co trzecia opona na Starym Kontynencie.
Nie wszystkie przedsięwzięcia rynek zweryfikował jednak tak korzystnie.
Dobrym przykładem będzie tutaj zapomniany już Dariusz Przywieczerski, który stał na czele Centrali Handlu Zagranicznego „Universal” (eksportera AGD – przyp. red.). Po 1989 roku sprywatyzował ją i wprowadził na giełdę. W 1994 roku znalazł się na 32. miejscu na liście najbogatszych Polaków. Przedstawiano go jako „Napoleona polskiego biznesu”. Skończyło się plajtą. Przywieczerski myślał, że interesy można robić wyłącznie przez „załatwianie”. Mocno się pomylił. To zresztą pokazuje że kapitalizm w Polsce, mimo wszystko, idzie w dobrą stronę.
Michał Matys (ur. 1966) jest z wykształcenia archeologiem, zawodowo pracuje jako dziennikarz i autor filmów dokumentalnych. Laureat nagród Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Grand Press oraz Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego.