Qki to warszawska cukiernia, która postawiła na własnoręczne wyroby. W ciągu kilku lat zwiększyła swoje obroty 8-krotnie. Jak? Wystarczyło posłuchać klientów.
Ciastka, serniki, browni, bezy i ciasta drożdżowe bazujące na domowej recepturze – to specjały najczęściej wybierane przez klientów warszawskiej cukierni Qki.
– Wszystko jest robione własnoręcznie. Nasze wyroby powstają domowymi metodami. Z tą różnicą, że sprzęt mamy bardziej profesjonalny – opowiada Monika Ciesielska, założycielka cukierni Qki. Przedsiębiorczyni opowiada, że wielokrotnie była kuszona np. biszkoptami w pudełkach, do których wystarczy dolać wody, ale stanowczo odrzucała takie propozycje.
Polka przez lata pracowała jako tłumacz. Znudzona codzienną rutyną, postanowiła odmienić swoje życie. – Pewnego dnia usiadłam i pomyślałam, że drugą rzeczą, którą potrafię robić poza tłumaczeniami, to pieczenie ciasteczek. Jeszcze tego samego dnia znalazłam lokal w budynku obok którego zawsze przechodziłam i uważałam, że brakowało w nim miejsca na kawę i ciastka – tłumaczy.
Nie zniechęciły jej nawet przestrogi mamy. – Mój dziadek był cukiernikiem we Wrocławiu. Nasłuchałam się więc wielu opowieści o tym, jakie to ciężkie życie („Boże, wiesz, ile tego trzeba sprzedać, żeby zarobić cokolwiek”). Podczas swojej kariery zawodowej miałam jednak epizod związany z pracą w cukierni w USA. Przekonałam się, że nie jest to takie straszne – opowiada. Polka do współpracy zaprosiła Agnieszkę Błaszczyk i ruszyła z działalnością.
Wybrana przez nią lokalizacja okazała się daleka od ideału. – Nasz lokal znajdował się w nowo otwartym budynku, w dodatku wejście nie było od strony ulicy. Niewiele kto tam zaglądał – mówi. Pierwsi potencjalni klienci głównie zaglądali przez szyby. Potem zaczęli nieśmiało wchodzić do środka. Zanim inwestycja zaczęła się zwracać, musiało upłynąć pół roku.
– Te 6 miesięcy ciągnęło się w nieskończoność – opowiada Ciesielska. Nic dziwnego. Kobiety szacują, że w ciągu pierwszych lat zainwestowały w rozwój firmy około 350 tys. złotych. Pieniądze pochodziły z oszczędności, leasingu i kredytu.
Żeby nie splajtować już na początku swojej przygody ze słodkim biznesem, Polki musiały uważnie wsłuchiwać się w uwagi klientów. Pierwsza decyzja zapadła już po miesiącu. Kobiety zrezygnowały z podziału lokalu na część słodką (ciasta) i słoną (sałatki, kanapki). – Klienci sami dokonali wyboru. Wchodzili, ignorowali część słoną i dopytywali się, czemu nie mamy większej liczby ciastek – przekonuje właścicielka Qki.
Następnie przyszedł czas na skład ich wyrobów. Gdy kolejni konsumenci zaczęli skarżyć się na różnego rodzaju alergie, Ciesielska szybko zareagowała i zaczęła znajdować zamienniki dla mleka, jaj, mąki pszennej czy cukru. – Okazało się, że niewiele cukierni oferuje takie rozwiązania – tłumaczy. W ofercie ze względu na modę pojawiły się również produkty bezglutenowe i wegańskie.
Cukiernia istnieje od 7 lat. W tym czasie Qki wzbogaciła się o drugą placówkę (na Powiślu), a jej obroty wzrosły 8-krotnie. Natrafiła również na problem, z którym zmaga się dzisiaj duża część polskiej gastronomii – duża rotacja pracowników. – Wiele osób chce się u nas tylko zaczepić na chwilę. Inwestujemy dużo czasu w szkolenie i jest to mało opłacalne, jeżeli po 2 miesiącach odchodzą. Wiele osób myśli, że praca w cukierni to „robienie czegoś miłego i ładnego”. Na miejscu okazuje się, że to jednak ciężka harówka – opowiada Ciesielska.
Qki, poza indywidualnymi klientami, obsługuje również firmy i organizuje warsztaty kulinarne. Ze swoją działalnością nie wychodzi jednak poza stolicę. – Otrzymujemy zapytania od firm z Wrocławia czy Poznania. Na realizacje takich projektów przyjdzie jeszcze czas – uśmiecha się właścicielka.