Biegacz w biznesie czy biznesmen w maratonie? Artur Kozłowski to najszybszy Polak na mecie tegorocznego Orlen Warsaw Marathon. Na co dzień prowadzi własną firmę informatyczną. Zarabia po to, by biegać, sława pomaga mu zdobywać zlecenia i rozwijać własny biznes. Mówi, że z biegania by nie wyżył i rozprawia się z mitem taniego sportu – na jeden obóz potrzebuje nawet kilkunastu tysięcy złotych.
W sumie jest pan bardziej znany jako biegacz niż przedsiębiorca.
Tak, to się zgadza.
Czy firmę założył pan po to, żeby móc biegać? Czy z tego powodu, że po prostu trzeba coś zawodowo robić?
Tak naprawdę od początku mojej kariery sportowej konsekwentnie stawiałem na naukę. Najpierw skończyłem stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Łódzkim, w trybie dziennym. Później, kiedy byłem już w trakcie mojej kariery sportowej, zastanawiałem się, co robić. Z biegania trudno było wyżyć. Mogłem iść na etat do pracy, albo – jak to w naszym kraju popularne – kombinować.
No i wybrał pan wyjście teoretycznie najmniej opłacalne…
Po pierwszych studiach uznałem, że pozostanę przy sporcie, a przy okazji zrobię drugi kierunek. Informatykę, również na Uniwersytecie Łódzkim, ale już zaocznie. W sumie zawsze chciałem iść na studia informatyczne, ale na początku się ich bałem. Równolegle zacząłem przyjmować zlecenia informatyczne. Pracowałem też dla kilku firm. Studiowałem, biegałem i pracowałem jednocześnie.
Co dają studia informatyczne? Czy mają przełożenie na praktyczne umiejętności przydatne w pracy?
Jeśli chodzi o pracę, to dużo rzeczy nauczyłem się w praktyce, do tego dokładałem teorię na studiach. Żałuję, że studia nie uczą dobrze strony praktycznej. Mówię oczywiście o informatyce. Dzięki stosunkom międzynarodowym posiadłem sporo wiedzy ekonomicznej, którą też wykorzystywałem. Ale teraz, pracując, mogę powiedzieć, że na studiach nauczyłem się niewiele. Dużo więcej dała mi praktyka, jakiej nabierałem, pracując w różnych firmach.
Sportowcowi chyba nie jest łatwo pracować na etacie? Jak łączyć obowiązki zawodowe z treningami?
Za każdym razem na rozmowach wstępnych mówiłem, że jestem sportowcem, a szefowie dostosowywali moją pracę do tego, w jakim okresie biegowym akurat byłem. Zresztą tę zasadę stosuję do dzisiaj w swojej firmie. Jeśli jestem blisko jakichś ważnych zawodów, to prawie całkowicie odpuszczam zlecenia. Na przykład teraz, na wiosnę miałem jeden z najważniejszych maratonów w życiu. Na 3-4 tygodnie przed w zasadzie nie pracuję, skupiam się na bieganiu. Kiedy jestem po zawodach, wracam do pracy i poświęcam jej nawet 10 czy 12 godzin dziennie. Trening do maratonu jest naprawdę ciężki – angażuje nie tylko siły fizyczne, ale i psychiczne. Po prostu bardzo mało czasu zostaje potem na pracę. Ale cieszę się, że udaje mi się to sensownie godzić.
A czy tę sytuację rozumieją klienci? Bo jak trafi się na dobrego pracodawcę, to jest on w stanie tak rozdzielić zadania, by wszystko się zgadzało. Natomiast zlecenie od klienta jest zupełnie inną sprawą. On nie musi chcieć i rozumieć tego, że praca będzie wykonana w innym czasie i rytmie.
Faktycznie, jak pracowałem u kogoś, to sytuacja była inna, bo odpowiedzialność za wykonanie pracy ciążyła na pracodawcy. Ale miał on też możliwość podziału zadań wewnątrz teamu. Teraz sytuacja się odwróciła i problemy muszę rozwiązywać sam. Niestety odmawiam czasem przyjęcia zlecenia, kiedy jestem bliżej maratonu. Czasem wystarczy powiedzieć, że tego i tego dnia mam wolne, że to działanie musimy przesunąć. Ale wydaje mi się, że moi klienci są bardzo wyrozumiali i nie mają z tym większego problemu.
Ale przecież zdarzają się sytuacje, w których trzeba coś zrobić, teraz, natychmiast?
Pojawiają się sytuacje awaryjne, w informatyce to normalne. Zdarza się więc tak, że mam tydzień do maratonu, a coś szwankuje i muszę interweniować. Na to wpływu nie mam i po prostu muszę się zabrać do pracy. Do tej pory udawało mi się wszystko ze sobą godzić bez jakiegoś większego uszczerbku.
Firmę założył pan dopiero w zeszłym roku?
Tak, wcześniej byłem freelancerem, ale doszedłem do momentu, że to wszystko było ciężko zaplanować. Miałem coraz więcej treningów, przychodziły różne zlecenia. Wiadomo, że firmy planują nieraz w wielomiesięcznej perspektywie, a mnie ciężko było w nią wdrożyć. Musiałem więc coś wybrać, zdecydowałem się na własną działalność – SportQuality.pl. A przy okazji otworzyłem nowe obszary działalności, bo zajmuję się już nie tylko informatyką, ale jako sportowiec działam w sferze marketingowej.
Czym się zajmuje firma?
Jestem głównie programistą aplikacji webowych, tworzę też sklepy i strony internetowe. Tematyka moich prac jest bardzo szeroka. Ale zdarzały się też rzeczy, które pozwalały mi na połączenie pasji biegowej z pasją informatyczną. Na przykład zdając pracę magisterską, stworzyłem program, który był dzienniczkiem biegowym, polegał na zrzucaniu różnych treningów w jedno miejsce i ich analizie. Łączyłem wiedzę z dwóch obszarów. Ten projekt gdzieś w międzyczasie podupadł, ale w tym roku chciałbym do niego wrócić i mocno go rozwinąć, bo moja wiedza biegowa w połączeniu z informatyczną może się wielu osobom przydać.
Obserwuję rynek biegowy i różne aplikacje, widzę, że jest na nie miejsce. Jest wielu trenerów, którzy pracują online z zawodnikami i potrzebują tego typu rozwiązań. Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się rozwinąć mój produkt.
Praca na własnym zapewnia niezależność finansową. Ale bieganie tę niezależność mocno chyba podkopuje? Sam pan mówi, że z biegania nie da się wyżyć. Czyli pieniędzy na bieganie musi pan szukać w trzech miejscach – nagrodach, własnej pracy i u sponsorów.
Tak, to prawda. W bieganiu trzeba mieć dużo szczęścia. Nie liczą się wyłącznie umiejętności. Na rynku biegowym jest bardzo mocna konkurencja. Jest wielu menedżerów biegowych, którzy hurtowo przysyłają na zawody biegaczy z Afryki, głównie Kenijczyków i Etiopczyków. Bardzo ciężko jest cokolwiek na jakimkolwiek biegu wygrać. A z drugiej strony, patrząc nie możemy też zbyt często startować, bo tracimy na tym zdrowie, dużo nas to fizycznie kosztuje. Dlatego też dobrze jest, jeśli do budżetu dokładają się też sponsorzy. Ja mam to szczęście, że współpracuję z firmą Sanprobi. Ona pomaga mi też w sferze sportowej, na przykład w finansowaniu obozów.
Normalny człowiek do biegania potrzebuje butów, koszulki i spodenek.
Mówi się, że bieganie jest najtańszym sportem. Ale bieganie profesjonalne wcale nie jest tanie. Najważniejsze są wyjazdy na obozy wysokogórskie. W tym roku byłem w Stanach Zjednoczonych. Taki wyjazd to jest koszt 10 – 12 tysięcy złotych. Te środki trzeba skądś wziąć, dzięki pomocy sponsora jestem spokojny o to, że nie zabraknie mi na obóz. Bez tego byłoby mi bardzo ciężko, bo musiałbym starować co tydzień czy dwa i próbować zarobić coś na biegach ulicznych. A to się z kolei odbija na zdrowiu i takich ambitnych celów – jak teraz trzecie miejsce podczas Orlen Warsaw Marathon – pewnie nie mógłbym realizować.
A ile można zrobić na bieganiu?
Wszystko zależy od biegu. Krótsze biegi (5 – 10 km) oznaczają na ogół 1 000 – 2000 zł za zwycięstwo. Nie są to duże kwoty, duża jest za to konkurencja, szczególnie wśród zawodników z Afryki. Kiedy mówię o szczęściu, to polega ono często na tym, że na trasie pojawi się jakiś słabszy Kenijczyk czy będzie miał gorszy dzień, a u mnie wszystko będzie w porządku.
Zatrudnia pan ludzi czy działa sam?
Działam sam i staram się dopasowywać pracę do tego, ile dam radę przetworzyć. Polska jest w tym momencie dość dobrym źródłem informatyków, na pewno w skali europejskiej, jeśli nie światowej. Ale ciągle ich u nas brakuje, wystarczy rzucić okiem na ogłoszenia o pracę. Ja pochodzę z Sieradza, studia kończyłem w Łodzi i widzę, że na łódzkim rynku są poszukiwani ciągle i w każdej liczbie. I ja sam też nie narzekam na niedobór zleceń.
Czy sława biegacza pomaga w biznesie?
Nie będę oszukiwał, że nie (śmiech). Ale najważniejsze w sumie jest to, że solidnie pracuję, bo wiele zleceń przychodzi „po łańcuszku”. Coś zrobiłem u kogoś, on poleca mnie dalej, a pamiętajmy, że zacząłem ledwie rok temu. Zobaczymy, gdzie wylądujemy za kilka lat, mam parę fajnych pomysłów, mam nadzieję, że czas mi na to pozwoli.