
Reklama.
Postronny obserwator mógłby zerknąć na stronę Maptu i ze zdziwieniem pokiwać głową. Przecież to tylko mapy, w dodatku do bólu minimalistyczne. Skromnie wygląda również witryna internetowa. Jurkowska wgrała na nią mapę świata. Po wpisaniu w wyszukiwarkę nazwy miasta lub dokładnych współrzędnych naszym oczom ukazuje się w zasadzie...gotowy plakat. Prosty patent. Mimo to drukowane na ploterze mapy zdobywają sobie coraz więcej fanów.
Dlaczego? Dla Urszuli Jurkowskiej i jej klientów to nie "tylko", ale „aż” mapy. – Choć mapami zajmuję się przez długie godziny prawie codziennie, to wciąż uważam, że można na nie patrzeć w nieskończoność – podążając wzrokiem za każdą linią, studiując skrzyżowania, rozszyfrowując, co gdzie się znajduje i próbując połączyć to, co przed oczami z tym, co mamy w pamięci. Najpiękniejsza w mapie jest jej wielowymiarowość – tłumaczy. I dodaje, że na licznych wystawach spotyka się z równie entuzjastycznie nastawionymi widzami.
– Ludzie od zawsze kochali mapy. Kiedyś stanowiły przecież wizualny dodatek do wystroju domów szlacheckich – dodaje.
Nietypowy biznes przyciąga klientów z wyobraźnią. Zapytana o najbardziej oryginalne zamówienia Polka rozpoczyna trwający 5 minut monolog.
– Najbardziej skomplikowane zamówienie to historyczna mapa Warszawy z 1935 roku. Trzeba ją było narysować praktycznie od nowa – uliczka po uliczce. Pracowałam nad nią z klientem przez miesiąc – opowiada.
Swoje mapy zamawiają jednak także sportowcy („Kolarz-amator pokonał jednego dnia ponad 300 km. Na jego mapę nałożę czas, tempo i data przejazdu”), romantycy („Dostałam mapę Madrytu z dokładnie zaznaczoną współrzędną. Okazało się, że było to miejsce, w którym mojej klientce oświadczył się mąż), marzyciele („Niektórym plakat służy jako wizualizacja celu podróży”) czy miłośnicy San Escobar („klient znalazł miejsce o takiej nazwie na jednej z wysp Nowej Zelandii”).
Jurkowska opowiada jednak, że jej mapy zamawiają również lokalni patrioci. I to nie tylko z największych polskich metropolii. – Pewnego dnia do systemu wpłynęło zamówienie z lokalizacją podpisaną jako „Japonia”. Zdziwiłam się – to było tylko kilka kresek na krzyż. Po krótkim śledztwie okazało się, że to nazwa przysiółka koło wsi Szynwałd w Małopolsce – śmieje się.
Na pomysł tego nietypowego biznesu Ula Jurkowska wpadła w 2015 roku. Była wtedy na bezrobociu, odpoczywała po latach wyczerpującej walki z deadline'ami w dużej kancelarii prawnej, a następnie w public relations. – Praca w korporacji mnie zmęczyła. Postanowiłam zrobić sobie przerwę. Miałam wtedy tylko niewielkie oszczędności, które wystarczyłyby na 3 miesiące – opowiada.
Pierwszy plakat powstał jako prezent dla koleżanki. Drugi dla mamy. Chwilę później Jurkowska pomyślała, że ich produkcja może stać się przecież nowym sposobem na życie. I zamiast wysyłać CV skupiła się na rozkręceniu własnej firmy.
– Zainwestowałam wszystko ,co miałam. Kiedy brakowało mi do pierwszego, udzielałam korepetycji, miałam nawet epizod z jeżdżeniem na Uberze – opowiada.
Opłaciło się, choć pierwsze pół roku było jednak nad wyraz ciężkie. Strona oficjalnie wystartowała w listopadzie, a Jurkowska miała nadzieję, że pierwszych klientów zdobędzie już w grudniu, dzięki oszałamiającej prezentacji na targach świątecznych. – Skończyło się na dwóch zamówieniach – wspomina.
Interes z wolna się jednak rozkręcał. Maptu trafiło na łamy branżowych pism („Weranda”, „Dobre Wnętrze”, „Elle Decoration”), zaczęli o nim wspominać również blogerzy. Firma zdobyła także nagrodę „Must Have” na prestiżowym Łódź Design Festival.
Dzisiaj Maptu sprzedaje już ponad 100 plakatów miesięcznie, choć w okresach świątecznych ta liczba potrafi ulec podwojeniu. Przy cenach rzędu 120-140 złotych daje to całkiem przyjemne zarobki, biorąc pod uwagę, że oprócz Jurkowskiej, w Maptu zatrudniona jest tylko jedna osoba.
Obiecujące perspektywy rysuje przed jej firmą również fakt, że coraz częściej o prace Polki zaczynają dobijać się również klienci spoza kraju. Coraz więcej chętnych pojawia się na Wyspach Brytyjskich, zamówienia pojawiają się również z Włoch, Hiszpanii. Adres jednej z dostaw określony został również na Parlament Europejski. Najbardziej egzotyczne przyszło jednak od...Brazylijczyków. – Do tej pory nie wiem w jaki sposób mnie znaleźli – zastanawia się Jurkowska. Czy to jednak istotne?