Marcin Rusak ma zaledwie trzydzieści lat, ale w kręgach kolekcjonerów designu i sztuki już o nim głośno. Pochodzący znad Wisły artysta wrócił właśnie z Nowego Jorku, gdzie w galerii Twenty First Gallery rozpoczęła się wystawa jego prac, opartych na nowatorskim użyciu materiałów i komponentów roślinnych. Obiekty codziennego użytku, powstające w jego studiu, mają niezwykłe cechy: potrafią „starzeć się” i „rozkładać” wraz z upływem czasu, przypominając o ulotności wszystkiego, co nas otacza i nas samych. Ta próba zmuszenia widza do refleksji najwyraźniej przypadła do gustu kolekcjonerom – klienci założonego przez Rusaka w Londynie studio są gotowi płacić za jego prace tysiące funtów.
O pańskich pracach piszą „The New York Times”, „The Guardian” i przeszło tuzin branżowych, zachodnich magazynów specjalizujących się w sztuce i designie. Jakim, proszę wybaczyć, cudem się panu udało?
To długa historia, ale w telegraficznym skrócie: próbowałem dostać się na wzornictwo w Warszawie. Niestety, nie udało się, byłem ostatni na liście. Studiowałem więc przez rok jako wolny słuchacz i zrobiłem jeszcze jedno podejście. Znowu się nie dostałem. No to wyprowadziłem się do Holandii i tam zacząłem studiować na Design Academy Eindhoven. Wtedy zetknąłem się z projektowaniem konceptualnym. Ponieważ po dwóch latach nauki – to były czteroletnie studia – czegoś mi jednak brakowało, ruszyłem dalej. Skusił mnie program studiów magisterskich na Royal College of Arts w Londynie. I te studia skończyłem.
Nie przyjęli pana na wzornictwo w Warszawie, więc zrobił pan globalną karierę – tak mi się to układa [śmiech].
Trochę tak, przecież nie wiem, jak potoczyłyby się sprawy, gdybym kontynuował naukę w Warszawie. Bo przecież zaczynałem jako student europeistyki na Uniwersytecie Warszawskim, zrobiłem tam licencjat. Ale szukałem czegoś, co bardziej by mnie interesowało – padło na wzornictwo. Z kolei, jadąc do Eindhoven, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo konceptualna jest ta szkoła. RCA jeszcze bardziej rozwinęła ten kierunek moich zainteresowań. Od pewnego momentu są to świadome wybory, ale na samym początku decydował przypadek.
Ale prace nie powstały już przypadkowo, prawda? Kiedy zaczął je pan tworzyć?
Część z nich to moja praca dyplomowa w RCA: to wazy. Prace z motywem kwiatów, oparte o wyjątkowe tworzywo – zacząłem nad nim pracować jeszcze w szkole, w sumie zajęło mi to dwa lata – zaczęły powstawać w 2015 roku. Wtedy miałem premierę trzech obiektów wykonanych w tej technologii: wazonu, lampy i stołu. I od tej wystawy tak naprawdę wszystko się zaczęło...
Technologia, o której pan wspomina, wygląda dosyć niezwykle. Na czym polega?
Po pierwsze, na filozofii. Interesują mnie trzy elementy współczesności: efemeryczność, wartości i konsumpcjonizm. Wokół nich budowałem swoją pracę magisterską. Kwiaty były środkiem, wehikułem do budowy opowieści o efemeryczności. Później powstały „znikające” wazy, które starzeją się wraz z nami. W końcu zapragnąłem stworzyć materiał, który starzałby się razem z nami, ewoluując wizualnie, zmieniając swoje właściwości estetyczne.
I dlatego zacząłem zatapiać kwiaty w tworzywie. Na początku wraz z bakteriami, które stopniowo miały „zjadać” kwiaty w środku, a światło miało wypełniać powstającą w ten sposób przestrzeń. To był skomplikowany proces, który zajmował mnóstwo czasu i w końcu został utrwalony w kolekcji Flora, ewoluującej od materiału do form obiektowych.
Na czym to dokładnie polega?
To ciągle hipoteza. [śmiech] Najstarsze próbki mają dwa lata, choć już widać po nich pierwsze efekty procesu zmian. Ujmując najprościej: opracowałem sposób umieszczania kwiatów wewnątrz tworzywa syntetycznego. Kwiaty są naturalne, nie są wysuszone do końca, wewnątrz tworzywa ciągle więdną i usychają, tracąc objętość. Pojawia się wówczas przestrzeń, którą zaczyna wypełniać światło, jakby budując srebrną strukturę dokoła kwiatów. Efekt jest niezwykły, nawet jeśli trudno sobie go wyobrazić.
Skąd taki pomysł?
Z wcześniejszych doświadczeń. Jak mówiłem, pracowałem długo nad materiałem, który z czasem by się zmieniał, materiałami zajmowałem się też w szkole. Z kolei kwiaty zawsze według mnie idealnie ilustrują życie i zmiany w nim, które mnie interesują. Dziś pracuję z kwiatami, które zbieram z różnych zaprzyjaźnionych kwiaciarni – im są już niepotrzebne, normalnie by się ich pozbywali, bo są już lekko zwiędnięte.
To się tak Brytyjczykom spodobało? Jak się pan przebił na salony?
Zaczęło się w szkole, wraz z obroną magisterską. Wystawę, którą RCA wówczas organizuje, odwiedza dobre pięć tysięcy widzów. Moje kwiaty wywołały zainteresowanie, pewna dziennikarka i kuratorka pomogła mi zdobyć finansowanie na przygotowanie pierwszych trzech prac, a następnie – pokazać je podczas jednej z wystaw w 2015 roku.
To był kluczowy moment: zazwyczaj, kończąc szkołę, artyści są bankrutami. Trudno przygotować jakiekolwiek prace, nie mając na to środków. Tymczasem ja mogłem sobie na to pozwolić, moje prace trafiły na prestiżową ekspozycję brytyjskiego designu i od tego momentu, stopniowo, budowało się coraz większe zainteresowanie nimi. Pojawiły się pierwsze artykuły w prasie, pierwsze zaproszenia na inne wystawy oraz pierwsze zamówienia. Kluczowym czynnikiem w „przebijaniu się na salony” są jednak wystawy. Mnie udało się już pokazywać swoje prace w Bazylei, Miami czy Dubaju. Każda z tych wystaw to kolejne publikacje i coraz większa świadomość odbiorców sztuki, co robię.
W sensie, że to taki samonapędzający się mechanizm? Zauważają, zapraszają, zamawiają?
Dokładnie tak. Na początku nikt nie wie nawet, że prace istnieją. Potem się dowiaduje, zaczyna się interesować. A w grupie zainteresowanych w końcu pojawia się klient. Dziś pracuję na zamówienie: jeżeli zgłasza się kolekcjoner czy architekt wnętrz, to nie kupuje raczej gotowej pracy, tylko uzgadniamy jego potrzeby i oczekiwania. To czasochłonne, ale im bardziej świadomy klient, tym jest to łatwiejsze. Teraz klientów jest tylu, że możliwości produkcyjne się wyczerpują. Czas oczekiwania na niektóre prace wydłużył się do pół roku.
To i pewnie ceny są niebagatelne. Jakie są widełki cenowe dla tych prac?
Nie produkujemy niemal nic takiego, co można by kupić od ręki. Jedyne prace, jakie mają za każdym razem mniej więcej podobne parametry, to lampy: one mają stałą cenę i kosztują mniej więcej tyle samo za każdym razem – jakieś 4600 funtów netto. W innych przypadkach każdy klient ma swoje indywidualne oczekiwania – jak stół, to w rozmaitych kształtach, wymiarach czy z innego materiału. To wpływa na cenę.
Taniej już nie będzie. Właśnie miał pan wystawę w Nowym Jorku...
Tak, prezentowaliśmy trochę nowych prac, po raz pierwszy dwanaście obiektów razem. 27 czerwca szykujemy w Londynie otwarcie wystawy dla fundacji artystycznej, której się mną zaopiekowała: udało mi się pozyskać jej dwuletni program wspierający. Na tę wystawę szykujemy instalację około 30-40 obiektów z serii „znikających”, rozkładających się waz. Kontynuujemy prace nad tą koncepcją, w pełni się w nią teraz zaangażowaliśmy. W dłuższej perspektywie będziemy też pracować nad technologią tworzenia prac wyłączenie w oparciu o metal, już bez kwiatów. Ten projekt będzie miał premierę pod koniec roku.
A kiedy zobaczymy te prace w Polsce?
Bardzo chętnie wystawiłbym je w Polsce, nie to, żebym Polski unikał. Ale nie dostałem jeszcze żadnej propozycji znad Wisły. Jestem jednak obecny w kraju: mam tu część produkcji (resztę rozłożyłem między Holandię i Wielką Brytanię), w tym wszystko, co w moich pracach jest oparte metalu – np. wszystkie metalowe konstrukcje do stołów. Generalnie, chciałbym przenieść większą część produkcji do ojczyzny, bo mamy tu rzemieślników o wysokich kwalifikacjach, z którymi się świetnie współpracuje. A poza tym dla mnie pobyt w Polsce to zawsze okazja, żeby zobaczyć się z rodziną i przyjaciółmi. Więc może się w końcu uda.