Już dziś funkcjonuje kilka pionierskich regionalnych funduszy rozwojowych, zbierających do kupy funkcjonujące w regionach fundusze pożyczkowe, doręczeniowe i gwarancyjne. Z czasem, w oparciu o Bank Gospodarstwa Krajowego oraz Polski Fundusz Rozwoju, na ich bazie miałyby powstawać regionalne banki rozwoju. „Puls Biznesu” porównuje je do niemieckich landesbanków. Nowe instytucje miałyby posłużyć do „zbudowania bazy kapitałowej na okres, kiedy strumień pieniędzy unijnych będzie się kurczył”. A przy okazji – mimo regionalnego charakteru instytucji – do wzmocnienia władzy Warszawy nad samorządami.
Ostatnia licencja na działalność bankową w Polsce została wydana dziewięć lat temu. Od tamtej pory sektor bankowy nad Wisłą raczej się zwijał niż rozrastał. To się może jednak wkrótce zmienić: ministerstwu rozwoju marzy się powołanie do życia Krajowego Funduszu Gwarancyjnego (opartego, przynajmniej w początkowej fazie działalności, na funduszach BGK), który może z kolei – w perspektywie dwóch-trzech najbliższych lat – stać się fundamentem sieci nowych instytucji finansowych.
Wszystko dobrze, ale kto za to zapłaci
Stworzenie KFG ma pozwolić na uporządkowanie systemu gwarancji, pożyczek i poręczeń. Taką działalnością zajmuje się w Polsce multum rozmaitych instytucji. Od pewnego czasu ich łączeniem i integrowaniem zajmują się działające pod auspicjami Polskiego Funduszu Rozwoju Regionalne Fundusze Rozwoju (RFR). Fundusze wystartowały, nie czekając na podstawy prawne do działania (na bazie nowelizacji ustawy wdrożeniowej, mającej wejść w życie we wrześniu, samorządy będą mogły tworzyć RFR) – już dziś działają w trzech województwach, w kolejnych trzech są w fazie powstawania.
– Chodzi o zbudowanie bazy kapitałowej na okres, kiedy strumień pieniędzy unijnych będzie się kurczył. Dlatego zachęcamy regionalne fundusze do korzystania z instrumentów zwrotnych – cytuje „Puls Biznesu” wiceministra rozwoju, Jerzego Kwiecińskiego. – W regionach mogą one pełnić taką rolę, jak BGK na szczeblu krajowym, czyli wspierającą dla banków, w tym przypadku spółdzielczych, oraz rozwojową: poprzez finansowanie lokalnych przedsięwzięć inwestycyjnych – tłumaczy Kwieciński. Gazeta porównuje przyszłe regionalne banki rozwoju do niemieckich landesbanków.
– Kwestia zasadnicza: skąd takie regionalne banki miałyby wziąć pieniądze, bo sam pomysł stworzenia takich instytucji krąży od ładnych paru lat – mówi w rozmowie z INN:Poland Mirosław Gronicki, były minister finansów. – Rozwiązanie polegające na tym, by największym bankiem wspierającym całą sieć tych banków był BGK, jest zasadne. Pytanie, czy to wystarczy – zastrzega.
Według niego, jeżeli drugą nogą, na której stałyby regionalne banki rozwoju, miałyby być oszczędności indywidualnych klientów, to tu zaczną się problemy. – Polacy mają znacznie mniejszą niż Niemcy czy Francuzi skłonność o oszczędzania – podkreśla były szef resortu finansów. – A dopóki sektor nie-instytucjonalny nie będzie więcej oszczędzał, trudno będzie zbudować stabilną konstrukcję systemu takich banków. W Polsce oszczędzają przede wszystkim przedsiębiorstwa, przeciętny Polak generalnie się zadłuża – dodaje.
SKOK jak Sparkassen?
Porównanie do niemieckich landesbanków jest kuszące, bo przeciętnemu odbiorcy niemiecka bankowość może się kojarzyć ze stabilnością i solidnością. Ale wszyscy eksperci z branży finansowej, z którymi rozmawialiśmy, jak jeden mąż podkreślają, że system istniejący w Niemczech kształtował się od czasów Bismarcka i nie da się przełożyć jego doświadczeń na polskie realia.
Zacznijmy od struktury. – Kiedy studiowałem w Niemczech, podział zadań w sektorze był jasny: wielkie komercyjne banki zajmowały się obsługą średnich i dużych firm, landesbanki zajmowały się małymi i średnimi przedsiębiorstwami, operacjami hurtowymi, natomiast klient indywidualny miał konto w będących spółkami-córkami landesbanków lokalnych kasach oszczędnościowych (Sparkasse) – mówi nam, proszący o anonimowość weteran polskiej branży bankowej. – Nigdy bym sobie wtedy nie wyobraził, że będę mieć konto w Commerzbanku czy Deutsche Banku – dodaje.
Rzeczywiście, prowadzona przez duże banki działalność skierowana do odbiorców indywidualnych była domeną tylko nielicznych dużych banków. Zresztą, jak mówi nam nasz rozmówca, do dziś landesbanki i należące do nich Sparkassen stanowią 56 proc. sektora bankowego w Niemczech. Realia zmieniły się wraz z rewolucją internetową, kiedy na system adresowany do indywidualnych klientów mógł sobie pozwolić każdy bank, nawet taki, który nie posiadał licznych oddziałów. Tyle że landesbanki do dzisiaj mocno opierają się na kliencie indywidualnym, a o tym, żeby nasze rodzime regionalne banki rozwoju miały się o takiego klienta postarać – nikt się jeszcze nie zająknął.
Przy czym na polskim rynku jest struktura, która idealnie pasuje do takiego modelu: to SKOK-i. Na koniec czerwca bilans Spółdzielczych Kas był niewesoły: osiem padło, siedem zostało przejętych przez banki, sześcioma kierowali zarządcy komisaryczni, w dziewięciu trwały postępowania o ustanowienie zarządcy komisarycznego. Zostało zatem 22 SKOK-ów, które nie wymagają – przynajmniej natychmiastowych – interwencji. Pod względem finansowym system SKOK skurczył się o jedną trzecią w porównaniu do apogeum popularności Kas – z 17,1 mld zł depozytów zostało 10 mld zł.
To wciąż nieźle, przynajmniej w porównaniu do obecnego potencjału RFR, które dysponują około 3 mld złotych. Jeżeli system SKOK będzie dalej kurczył się w tym tempie, to również dla Kas koncepcja „polskich landesbanków” byłaby kuszącym kołem ratunkowym – za fundusze BGK lub Polskiego Funduszu Rozwoju można by wzmacniać Kasy jeszcze przez długie lata. O takim scenariuszu jednak nikt nie chce rozmawiać, choć też nikt z naszych rozmówców go nie wyklucza.
Polityka szkodzi
Model landesbanków zresztą wcale nie impregnuje na upadłość. Kłopoty nie ominęły nawet symbolu tego sektora: ósmego nad Renem pod względem wielkości Bayerische Landesbanku, który w 2010 roku otarł się o bankructwo, potem o fuzję, po czym – dzięki wsparciu rządu w Berlinie – w końcu zaczął stawać na nogi (w czerwcu br. spłacił ostatnią ratę potężnego zadłużenia). Z bagażem toksycznych kredytów boryka się wciąż Bremer Landessbank – regionalny bank rozwoju założony jeszcze w 1883 roku w Bremie.
– To jest minus małych instytucji finansowych: są zwykle gorzej skapitalizowane od dużych i mają mniej zdywersyfikowany profil ryzyka. Stąd kryzysowe, masowe upadłości Sparkassen w Niemczech czy Cajas w Hiszpanii – podkreśla w rozmowie z INN:Poland Marcin Luziński, analityk BZ WBK.
Jego zdaniem, potencjalny wpływ polityków na takie instytucje również nie wychodzi im na dobre. – Wystarczy przypomnieć los amerykańskich funduszy Fannie Mae i Freddie Mac, które rozdawały na potęgę kredyty hipoteczne. Ta dystrybucja była podporządkowana celom politycznym, a nie ekonomicznym, co skończyło się upadkiem całego systemu – mówi Luziński. – Ryzyko realizacji celów politycznych pojawia się również w polskim przypadku. Już nie mówiąc o potencjalnych politycznych synekurach, jakie będą przy tej okazji do rozdania – dodaje. A tych może nie brakować, bowiem – mimo przymiotnika „samorządowy” używanego w stosunku do przyszłych banków – instytucje te podlegałyby wojewodom, a więc przedstawicielom administracji rządowej w terenie, powoływanym przez premiera na wniosek stosownego ministra.
– W niemieckim systemie banki rozwoju regionalnego zasadniczo są strukturą wspierającą rząd – mówi jednak Mirosław Gronicki. – Tak zostało to zaprojektowane jeszcze w czasach Bismarcka. My jeszcze przed wojną mieliśmy BGK, który zarówno wtedy, jak i teraz był strukturą wspierającą rząd. I nie mam nic przeciwko zwiększaniu roli takich instytucji. O ile ich struktura finansowania będzie realna i stabilna – kwituje.