Budżet Polski na przyszły rok jest równie piękny, jak historie Disney'a. Bajki amerykańskiej wytwórni mają przewagę, bo zawsze kończą się dobrze. Tymczasem przyjęty wczoraj projekt budżetu zawiera kilka założeń opartych na tajemniczych przesłankach, które sprawdzić się mogą – ale nie muszą.
– To wstępny projekt, kierowany do konsultacji społecznych – podsumowywała wczoraj premier Beata Szydło. – Zostały w nim ujęte wszystkie najważniejsze programy, projekty realizowane przez rząd – dodała. Chodzi, rzecz jasna, o 500 plus oraz Mieszkanie plus. Eksperci, jak nigdy są podzieleni w ocenie tego, co przeczytali w rządowym komunikacie.
– Projekt jest lepszy niż można się było spodziewać – komentował na gorąco główny ekonomista PKO BP, Piotr Bujak. Jego zdaniem, można się spodziewać, że wzrost gospodarczy będzie nawet wyższy niż zaplanowane w projekcie budżetu 3,8 proc., to samo wzrost konsumpcji nominalnej – według oficjalnych wskaźników mający sięgać 5,9 proc. – Wydaje się, że faktyczny deficyt finansów publicznych w przyszłym roku będzie niższy niż zakładany – podsumowywał ekspert w rozmowie z Polska Agencją Prasową.
Tajemniczy wzrost dochodów
W odmienne tony uderzyli analitycy Pracodawców RP. – Nawet niewielkie spowolnienie gospodarcze zepchnie Polskę z powrotem ku procedurze nadmiernego deficytu – przekonuje Łukasz Kozłowski, ekspert Pracodawców RP. – Co za tym idzie, nastąpi konieczność wprowadzenia rozpaczliwych cięć dokładnie w momencie, gdy gospodarka będzie desperacko potrzebować wzrostu wydatków rządowych, by przeciwdziałać recesji – dorzuca.
Skąd te rozbieżności? Z najprostszych rachunków: w przyszłym roku dochody państwa mają sięgnąć 355,7 mld złotych, zaś wydatki 397,2 mld złotych. To daje deficyt budżetowy na stosunkowo niskim poziomie 41,5 mld złotych.
Przeciętnemu zjadaczowi chleba te liczby mówią stosunkowo niewiele. Ale w ekonomistach budzą wielkie emocje. – W tym roku dochody państwa, zgodnie z ustawą budżetową, miały sięgnąć 325,4 mld złotych. Czyli w przyszłym roku będą o 30 miliardów większe. Skąd rząd weźmie te pieniądze? – pyta retorycznie w rozmowie z INN:Poland Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów i główny ekonomista Business Centre Club. – Podejrzewam, że chodzi o potencjalny efekt dalszego uszczelniania systemu podatkowego – dodaje.
Problem w tym, że w tegorocznym budżecie uszczelnianie systemu podatkowego miało przynieść 10 miliardów złotych. Dodatkowo, do kasy na 2017 roku dorzucił się Narodowy Bank Polski – i to 9 mld złotych – ze swoich rekordowo wysokich zysków. – Tego transferu w przyszłym roku nie będzie – zastrzega Gomułka. – W grę wchodzi zatem niemal wyłącznie przyrost dochodów podatkowych. W komunikacie dotyczącym przyszłorocznego budżetu możemy wiele przeczytać o uszczelnianiu, natomiast nie ma ani jednej liczby, która by tę wersję potwierdzała – ocenia.
400 tysięcy znikających składek
Według specjalisty BCC, równie interesująco prezentują się wydatki. Rząd założył, że w przyszłym roku wzrosną do 397,2 miliarda złotych. Ale to stosunkowo niewielki wzrost, biorąc pod uwagę, że w tym roku zaplanowano je na poziomie 384,8 mld złotych. Jak zapewniła Beata Szydło, w tej kwocie ujęte są już wydatki na sztandarowe rządowe programy transferów socjalnych.
Problem w tym, że w przyszłym roku poczujemy też efekty reformy emerytalnej rządu PiS. – Zatrudnienie spadnie o jakieś 400 tysięcy osób. To oznacza wyższe wydatki i niższe dochody, wynikające choćby z zaprzestania płacenia składek emerytalnych przez tę rzeszę dotychczasowych pracowników – tłumaczy nam Gomułka. – Komunikat gabinetu Beaty Szydło mówi, że projekt budżetu uwzględnia ten proces, ale nie podaje żadnych liczb: ani jak wzrosną wydatki z tego tytułu, ani o ile zmniejszą się dochody – kwituje.
Żadnym wytłumaczeniem nie są zapowiedzi nowych obciążeń: w 2018 roku rząd ma zamiar objąć krajową produkcję tytoniu monitoringiem i nadzorem oraz wprowadzić akcyzę dla płynu do papierosów elektronicznych oraz wyrobów nowatorskich. Z komunikatu można się też dowiedzieć, że „prace Krajowej Administracji Skarbowej będą kontynuowane” oraz rozwijane będą „zastosowania dla Jednolitego Pliku Kontrolnego”.
Deficyt niestabilny
– Wstępny projekt budżetu należy ocenić jako ryzykowny. Nie dlatego, że plan dochodów i wydatków jest nierealny: obecnie nic nie wskazuje na istnienie poważnego zagrożenia dla jego realizacji. Chodzi o to, czego w nim nie ma – opiniuje Kozłowski. Chodzi mu przede wszystkim o to, że z budżetu centralnego wydawana jest mniej niż co druga złotówka w sektorze finansów publicznych. Za resztę odpowiadają wydatki samorządów. I w tym obszarze dochodzi do – niezbyt widocznego na pierwszy rzut oka – trzęsienia ziemi: deficyt sektora finansów publicznych (w końcu to nie to samo co deficyt budżetu) nieoczekiwanie wzrósł z zapowiadanych wcześniej 2 proc. PKB do 2,7 proc. PKB.
Kozłowski przypuszcza, że to efekt opóźnień w realizowaniu współfinansowanych przez UE inwestycji publicznych. W zeszłym roku samorządy wstrzymywały wydatki, w tym roku inwestycje publiczne ruszyły z kopyta: to ostatnia chwila na korzystanie z unijnych funduszy. Wstrzymywanie przyczyniało się do zmniejszenia deficytu sektora finansów publicznych, obecny zryw – nakręca go.
– Konsolidacja polskich finansów publicznych pozostaje zatem mrzonką. Mimo że nie wymagałaby wcale zaciskania pasa, czyli daleko idących działań oszczędnościowych. Przy tak dobre koniunkturze budżet działa na autopilocie – wystarczy nie dokładać do niego zbyt wielu nowych, kosztownych pozycji wydatkowych, a sytuacja sama by się unormowała – przekonuje Kozłowski. – Tak jednak nie zrobiono. W konsekwencji nawet niewielkie spowolnienie gospodarcze zepchnie Polskę z powrotem ku procedurze nadmiernego deficytu. Poważniejsza dekoniunktura, która prędzej czy później musi nadejść, wiązać się będzie już ze skokowym wzrostem deficytu, co pociągnie za sobą gwałtowny wzrost długu publicznego w relacji do PKB – kwituje ekspert.