Marek Antoniuk z RiftCat. Ten białostocki start-up ma już 200 tys. użytkowników na całym świecie
Marek Antoniuk z RiftCat. Ten białostocki start-up ma już 200 tys. użytkowników na całym świecie mat. prasowe
Reklama.
Białostocki RiftCat został właśnie uznany najlepszym start-upem Polski Wschodniej.
– Bardzo nam miło, że jesteśmy doceniani w Polsce, bo w sumie w kraju mało o nas słychać. Jesteśmy bardziej znani za granicą – mówi w rozmowie z INN:Poland Marek Antoniuk z RiftCat.
Przyczyna takiego stanu rzeczy jest banalna.
– Cała branża wirtualnej rzeczywistości jest jeszcze w powijakach. My musimy celować szeroko, w cały świat. Polska to tylko malutki wycinek globalnego rynku. Nie ma się też co oszukiwać – zamożność Polaków nie jest duża, nasz rynek wewnętrzny dość słaby, szczególnie w porównaniu do krajów, które są naszymi głównymi rynkami. Kolejną sprawą jest też to, że nasi rodacy nie przepadają za płaceniem za software. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że skupiamy się na takich rynkach jak Stany Zjednoczone – twierdzi Antoniuk.
logo
mat. prasowe
Ale nie da się ukryć, że mała firma z Białegostoku zagrała na nosie rynkowym potentatom. Jak tłumaczy nam Marek Antoniuk, w pewnym uproszczeniu można przyjąć, że funkcjonują dwie gałęzie wirtualnej rzeczywistości – komputerowa i smartfonowa. Ta pierwsza góruje jakością, bo porządny komputer ma większą moc obliczeniową, niż nawet topowy smartfon i to dla graczy komputerowych (oraz konsolowych) przygotowuje się najlepsze gry.
Problem w tym, że aby wykorzystać w pełni możliwości, jakie daje nam rozrywka w wirtualnej rzeczywistości trzeba mieć porządny hełm – np. Oculus Rift albo HTC Vive. Te urządzenia kosztują naprawdę dużo – pierwsze od 2600 zł, drugie – przynajmniej 3200 złotych.
Druga gałąź, czyli mobilny VR, opiera się na telefonach, które są umieszczane w specjalnych wkładkach. Może to być nawet kartonowa ramka z soczewkami, czyli Google Cardboard.
– Ale tu z kolei doświadczenia są bardzo ograniczone, podobnie jak same gry. Te w wersji na komputer pozwalają na dużo więcej, niż mobilne – mówi Antoniuk. Zespołowi RiftCat udało się połączyć te dwa światy za pomocą specjalnego programu.
– To, co wymyśliliśmy, to aplikacja, która łączy telefon z komputerem za pomocą Wi-Fi lub kabla. I nasz komputer uznaje nasz telefon za hełm kosztujący kilkaset euro. W związku z tym można na każdych tanich goglach, jak Gear VR czy nawet Cardboardzie, grać w gry w przeznaczone dla użytkowników Oculusa lub HTC Vive – opowiada Marek Antoniuk.
logo
mat. prasowe
I nagle okazuje się, że aby mieć porządne gogle VR nie trzeba wydawać kilku tysięcy złotych, aby się w nie zaopatrzyć, w najtańszej opcji wystarczy wydać zaledwie 10 złotych. I to nie jest żart, bo tyle kosztują najtańsze gogle od Google. Ich projekt Cardoboard polega na udostępnieniu internautom szablonu, z którego gogle można po prostu wyciąć. Do działania potrzebujemy jeszcze dwóch soczewek, kosztujących łącznie kilka złotych.
Droższe opcje to kupienie plastikowych gogli, z porządnymi uchwytami i paskami, ale kosztują one kilkadziesiąt złotych. Najdroższe wersje to wydatek rzędu kilku setek – ok. 600 złotych kosztuje Gear VR produkcji Samsunga. To produkt świetnie dopracowany i wygodny. Ciągle daleko do 3 200 zł, jakie trzeba wydać na HTC Vive.
Polska technologia odniosła już niesamowity sukces na całym świecie. RiftCat ma już ponad 200 tysięcy użytkowników. Model biznesowy firmy oipiera się na oferowaniu im dwóch wersji – darmowej i płatnej. Pierwsza ma poważne ograniczenie, po 10 minutach używania połączenie między telefonem i komputerem musi zostać zresetowane. Wersja płatna kosztuje 15 dolarów poza Europą albo 15 euro w Europie (jednorazowo, bez abonamentu) i pozwala na jej używanie bez ograniczeń.
Jak to się stało?
Spółka RiftCat powstała w czerwcu 2015 roku, ale pierwotnie pracowała nad innymi rozwiązaniami. Pomysł na Vridge – oprogramowanie do VR – pojawił się później a sam produkt ujrzał światło dzienne wiosną 2016 roku.
– Start był bardzo udany, pojawiliśmy się na Reddicie, pisał o nas The Verge, TechCrunch i sporo innych mediów branżowych – opowiada Marek Antoniuk. Marketing udało im się ogarnąć w iście start-upowy sposób.
logo
mat. prasowe
– Zrobiliśmy GIF-a pokazującego jak działa nasza technologia i wpuściliśmy go m.in. na Reddita. Tam, na określonych grupach można znaleźć mnóstwo fanów VR. W ten sposób udało nam się do nich dotrzeć. Pokazaliśmy, że to działa sprawnie, szybko, nie ma opóźnień. I ta społeczność nas polubiła, pociągnęła nas do góry. A my budowaliśmy kolejne stopnie zainteresowania, bazując na zainteresowaniu użytkowników a jednocześnie korzystając z ich rad i doświadczeń – wspomina.
Firmie ciężko byłoby rozwijać się bez wsparcia. Znalazła je w funduszu IdeaLab Venture Capital. Za 650 tysięcy złotych rozwinęli produkt i marketing. Teraz utrzymuje się już z bieżących zarobków. Z wersji płatnej korzysta kilka procent użytkowników, co pozwala przynajmniej na utrzymywanie firmy.
Obecnie podstawowym zastosowaniem Vridge jest branża gier.
– Ale virtual reality jest medium nowym, można je wykorzystywać do szkoleń, symulatorów. My akurat pozycjonujemy „gamingowo”, by nasza technologia trafiła pod strzechy. Ale nie ma żadnych przeszkód, by za pomocą naszego oprogramowania korzystać np. z Google Earth VR i zwiedzać świat. Vridge nie ogranicza prawie nic – wszystko co działa pod HTC Vive, będzie działało u nas. Jedyną barierą jest to, że w naszym oprogramowaniu nie mamy kontrolerów rąk, które są w Vive. Ale wiele gier jest obsługiwana ruchami głowy, bez użycia rąk – twierdzi Antoniuk.
Zepół RiftCat to – łącznie z czwórką założycieli – 11 osób. Obecnie skupiają się na ciągłym rozwoju produktu.
– Chcemy doprowadzić technologię do pełnej dojrzałości, bo ciągle jest mnóstwo rzeczy, które planujemy poprawić. A wtedy możemy dotrzeć do dużych graczy rynkowych. Albo dokonamy exitu albo będziemy współtworzyć wraz z nim standard komunikacji w branży VR – mówi nam Marek Antoniuk.