Nadwyżka w budżecie, najlepsza sytuacja od 28 lat – grzmiały nagłówki prawicowych mediów jeszcze chwilę temu. Ekonomiści przecierali oczy ze zdumienia. Czyżby minister Morawiecki okazał się cudotwórcą i zlikwidował deficyt budżetowy? Cóż, nie cudotwórcą, raczej złotoustym oratorem. Prawda jest taka, że mamy największą od 28 lat dziurę budżetową.
Wicepremier i minister finansów (oraz rozwoju) Mateusz Morawiecki jest z wykształcenia historykiem, ale braku wiedzy ekonomicznej nikt mu nie zarzuca. Z drugiej jednak strony bardzo swobodnie żongluje pojęciami a także liczbami, prawdopodobnie wiedząc, że w wielu mediach jego słowa trafią na podatny grunt. I trafiają.
Miesiąc temu minister Morawiecki poinformował opinię publiczną, że w państwowej kasie jest prawie 5 mld zł „nadwyżki”. Wiele osób uznało a priori, iż chodzi o nadwyżkę budżetową, co oznaczałoby, że Morawiecki zlikwidował deficyt budżetowy. Jest to oczywista nieprawda, ale minister Morawiecki o tym już nie wspominał, ciesząc się sławą zbawcy budżetu.
O nadwyżce mówimy wtedy, gdy dochody państwa przekraczają sumę wydatków w całorocznym ujęciu. W Unii Europejskiej jest jedynie kilka państw, które na koniec 2017 roku pochwalą się nadwyżką budżetową. Będą to pewnie Niemcy, Szwecja, Holandia, Malta, Luksemburg, Cypr, Czechy i Hiszpania. Jeśli wydatki państwa przeważają nad dochodami mówimy o deficycie, czasem nawet o "dziurze budżetowej". De facto oznacza to, iż pożyczamy pieniądze od banków i instytucji finansowych oraz innych państw i własnych obywateli (np. w formie obligacji) na to, by móc funkcjonować. Życie na kredyt ma swoją cenę – długi trzeba na bieżąco spłacać.
Prawda jest taka, że ostatni raz nadwyżkę budżetową mieliśmy w 1990 roku i to nie dlatego, że Polska była w świetnej sytuacji gospodarczej. Wręcz przeciwnie, żadna instytucja nie chciała nam pożyczać pieniędzy, więc musieliśmy sobie radzić z tym, co mieliśmy w kieszeni.
Jak wyszło? W roku 1990 bezrobocie urosło od zera do ponad 6 procent, zaczęła się fala upadłości przedsiębiorstw, zwolnień i restrukturyzacji. Nie było pieniędzy na podwyżki, w kraju szalała inflacja. Wiele firm zostało sprywatyzowanych, pieniądze z tych procesów ratowały budżet państwa.
Obecna polska „nadwyżka” była zupełnie chwilowa i mówienie o najlepszej sytuacji budżetu od 28 lat było bardzo grubą przesadą. Można to porównać do sytuacji budżetu domowego, gdy dostaniemy premię i możemy się nią chwilę nacieszyć. Chwilę, bo później i tak zostanie skonsumowana.
Pójdzie na kredyt mieszkaniowy (czyli program Mieszkanie Plus), kieszonkowe dla dzieci (bo tak można nazwać program 500 Plus), raty za samochód i mnóstwo innych wydatków. Tak, mamy te pieniądze, możemy się nimi powachlować. I tyle, bo i tak pójdą na rachunki i de facto okaże się, że nadwyżki nie wystarczy nam nawet na kolację z żoną na mieście. No chyba, że pójdziemy na kebab.
Podobnie sprawa się ma z owymi 5 miliardami nadwyżki. Jest kilka przyczyn, dla których przez chwilę mamy (lub mieliśmy) ekstra pieniądze. Jedna to dochody budżetu, które według danych Ministerstwa Finansów wzrosły. We wrześniu Morawiecki chwalił się tym, że przez pierwsze 8 miesięcy roku udało się zrealizować plan dochodów w ponad 72 procentach (235 miliardów złotych). Wynik teoretycznie znakomity, ale jeśli zauważymy, że osiem miesięcy to dwie trzecie roku (czyli 66 procent), a dochody budżetu zostały zrealizowane w 72 procentach, to matematycznie jesteśmy 5 procent do przodu. Brzmi mniej efektownie, prawda?
Drugą sprawą jest to, że Morawiecki wolno wydaje państwowe pieniądze. Może się to wydawać słusznym posunięciem, ale to pozory. Te pieniądze muszą zostać wydane – one nie idą na ośmiorniczki, ale na drogi, szpitale, pensje budżetówki (choćby wojska, policji, nauczycieli etc.). Przesunięcie czy opóźnienie remontu drogi nie jest oszczędnością, wręcz przeciwnie. Im dłużej z tym zwlekamy, tym więcej zapłacimy za materiały (bo ceny rosną), za robociznę (bo pensje rosną), a w tym czasie stan drogi i tak się pogorszy, więc do zrobienia jest de facto więcej.
Trzecia sprawa to dochody ekstra. Narodowy Bank Polski zarobił dla budżetu aż 9 mld złotych i ta suma podreperowała finanse państwa. NBP zarabia m.in. na produkcji nowych banknotów, udzielaniu pożyczek bankom komercyjnym a także na odsetkach z rezerw dewizowych i papierów wartościowych będących w jego posiadaniu. Część dywidendy może przekazać do budżetu i regularnie to robi.
Kluczowym projektem ministra Morawieckiego jest uszczelnienie systemu podatkowego. Faktycznie chwali się znacznie zwiększonymi przychodami z tytułu VAT, ale prawdę poznamy dopiero pod koniec roku. Dlaczego? Bo może być tak samo, jak w grudniu 2016 roku, gdy fiskus zwrócił przedsiębiorcom należne im pieniądze i nagle cała VAT-owska nadwyżka stopniała. Dochody z tego podatku okazały się finalnie jedynie o 2,8 proc. większe, niż w 2015 r. Jak będzie teraz? Nie wiadomo.
Już wiadomo, że twierdzenia ministra Morawieckiego o świetnej sytuacji budżetu i rekordowych wynikach są – eufemistycznie mówiąc – przeszacowane. Prawdę ujawnił kilka dni temu, gdy przesłał do Brukseli estymację wykonania budżetu na rok 2017. Zapisał w niej deficyt w wysokości 51 miliardów złotych. I faktycznie jest to rekord – tak wielkiej dziury budżetowej nie mieliśmy jeszcze nigdy w najnowszej historii Polski. W zeszłym roku deficyt sięgnął finalnie poziomu ponad 46 miliardów złotych. Teraz ma być o 5 mld złotych większy.
A jeszcze kilka tygodni temu Mateusz Morawiecki z pewną miną twierdził, że w 2017 roku dziura budżetowa będzie mniejsza o 10 – 20 mld od zaplanowanej. Śmiała była to estymacja, a rozstrzał kwot ogromny. Przypomnijmy, że w ustawie budżetowej zapisano deficyt w wysokości 59,3 mld złotych. Teraz dowiadujemy się, że ma wynieść 51 miliardów. To o 8 a nie o 20 mld mniej. Ale o tym wicepremier głośno już nie mówi.