– W wielu małych gminach ponad 50, a czasem ponad 60 procent budżetu to oświata. Jak się do tego dorzuci opiekę społeczną i koszty administracji, zostają jakieś resztki – mówi jeden z naszych rozmówców. Dlatego lokalni politycy coraz intensywniej domagają się, żeby zdjęto im z głowy oświatę, a konkretniej jej najbardziej wrażliwą część – płace nauczycieli.
Gdy w łódzkim ratuszu zaczęto liczyć koszty reformy edukacyjnej i likwidacji gimnazjów, urzędnicy złapali się za głowę. Na bezrobocie poszło 123 nauczycieli i ponad 70 osób pracujących w szkolnej administracji. W olbrzymiej mierze byli to pracownicy likwidowanych placówek, którym należały się odprawy. Miasto musiało przeznaczyć na nie 2,3 mln złotych.
A to był jedynie wierzchołek góry lodowej. – Wcześniej wydaliśmy 3 757 400 złotych na dostosowanie szkół do wymogów reformy – podkreślał w rozmowie z Portalem Samorządowym wiceprezydent miasta, Tomasz Trela, sumując wszystkie wydatki z tego tytułu na kwotę 6,8 mln zł. Łódzki ratusz liczył, że przynajmniej tę pierwszą, ponad 2-milionową kwotę odzyska z rekompensaty, jaką obiecywał resort edukacji.
Ku konsternacji urzędników zamiast wnioskowanych 2,3 mln zł zwrotu ministerstwo odesłało 710 tysięcy. Bez słowa wytłumaczenia, bez szansy na uzyskanie kolejnych środków.
Urzędnik jak kasjer
Historia przelała czarę goryczy. Władze lokalne w Polsce, zarówno w dużych miastach, jak Łódź, czy w maleńkich gminach, borykają się z podstawowym problemem: oświatą. W zasadzie wszystkie koszty utrzymywania systemu edukacyjnego na poziomie szkół podstawowych i średnich zostały zrzucone im na barki jako tzw. zadanie zlecone. Przewrotność obecnej sytuacji polega na tym, że zadanie to teoretycznie powinno być finansowane z subwencji oświatowej przesyłanej z budżetu centralnego – a lokalni urzędnicy byliby odpowiedzialni jedynie za rozdysponowanie subwencji.
Ta finansowa „kołderka” od dawna była za krótka w stosunku do potrzeb. – I teraz po raz kolejny dowiedzieliśmy się, że odprawy mamy zapewniać na bazie subwencji – mówi nam wiceprzewodniczący Zarządu Związku Gmin Wiejskich RP i wójt Terespola, Krzysztof Iwaniuk. – To kolejny dowód partnerstwa „niepoważnego”: ktoś robi reformę i zapewnia nas, że nie wiążą się z nią żadne koszty. A nie ma reformy, która nie wiąże się z kosztami – dodaje.
Iwaniuk przekonuje, że rola samorządowców sprowadzała się do funkcji kasjera, który przyjmuje na konto pieniądze z subwencji i rozdysponowuje je dalej, dodatkowo dopłacając jeszcze z własnych środków. – Mało tego, przecież nie mamy w oświacie na nic wpływu, mamy tylko prawo dopłacać – utyskuje.
Narzekania łódzkiego ratusza padają więc na podatny grunt. – Wszystkie samorządy, które zwalniały nauczycieli i likwidowały szkoły, miały pełny tytuł do tego, żeby wystąpić o rekompensaty związanych z tym procesem wydatków do MEN – podsumowuje w rozmowie z INN:Poland Sławomir Broniarz rząd Związku Nauczycielstwa Polskiego. – A pani minister ripostowała, że skoro nie będzie zwolnień, to i nie będzie tytułu do rekompensaty – dorzuca. I tak w koło Macieju.
Więcej za mniej
Choć sfrustrowani samorządowcy mówią o „oddaniu” lub „przekazaniu” oświaty z powrotem państwu, to w gruncie rzeczy chodzi przede wszystkim o nauczycielskie pensje. Zdaniem Krzysztofa Iwaniuka, wynagrodzenia nauczycieli pochłaniają zazwyczaj około 85 proc. subwencji oświatowej. – 85 procent to minimum. Resztę pochłania bieżące utrzymanie obiektów, sprzątanie itp. – kwituje wiceszef ZGW RP. Sztuka polegałaby zatem na tym, żeby polityka kadrowa znalazła się w gestii ministerstwa, natomiast władze lokalne dbałyby o obiekty zlokalizowane na swoim terenie. System przypominałby ten, jaki został zbudowany w II RP.
Całkowitego wypchnięcia systemu oświatowego z kompetencji samorządów nie chcą też nauczyciele. – To nie jest tak, że nauczyciele popierają samorządy, to samorządy skłaniają się wreszcie do poparcia stanowiska ZNP, żeby za płace odpowiadał resort – nalega Sławomir Broniarz. – Natomiast zdecydowanie nie chodzi o to, by za oświatę w całej rozciągłości odpowiadało państwo. Byłoby to odwrócenie zmian wprowadzonych w latach 90., jednej z nielicznych nie budzących żadnych zarzutów reform okresu transformacji w Polsce – dodaje.
W sumie trudno się dziwić, że nauczyciele stoją murem przy samorządowcach. W sytuacji, gdy wiele gmin w Polsce znajduje się w kiepskiej sytuacji finansowej, również płace nauczycieli są nierzadko na niskim poziomie. – Płaca nie powinna być zależna od poziomu zamożności gminy, oparta o subwencje – przekonuje Broniarz. – Dziś mamy ponad 40 miliardów zł subwencji. Ale samorządy muszą jeszcze dofinansowywać zadania edukacyjne na poziomie 20-23 proc. wszystkich wydatków. To powoduje określone perturbacje – kwituje.
Tyle że szanse na wprowadzenie tych zmian są niewielkie. Ministerstwo edukacji nawet przy dzieleniu subwencji zastrzega, że nie jest w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb i roszczeń zgłaszanych przez lokalne władze – trudno więc oczekiwać, że zgodzi się na manewr, o jaki wnioskują gminni włodarze. – Dziś minister nie chce nawet słyszeć o przejęciu tego zadania – przyznaje Iwaniuk. W starciu z minister Anną Zalewską lokalne władze nie mają wielkich szans.
Nikły promyk nadziei pojawił się ostatnio, wraz z zaproszeniem dla samorządowców od prezydenta Dudy. – Prezydent sugeruje, że będzie chciał zrobić przegląd prawa samorządowego, dokonać ewentualnych korekt – mówi Krzysztof Iwaniuk. Ale lokalni politycy raczej nie wiążą z tymi konsultacjami wielkich nadziei. – Dodaje nam się coraz więcej nowych wydatków, bez zabezpieczenia środków – ucina samorządowiec. Ten impas to fatalna prognoza zarówno dla lokalnych finansów, jak i tych, którzy są obiektem sporu – nauczycieli.