W ciągu najbliższych dwunastu miesięcy z rynku zniknie tysiąc sklepów z odzieżą. Do takiej konkluzji sprowadzają się dane Euromonitora, zebrane dla dziennika „Rzeczpospolita”. I nie jest to bynajmniej dowód na to, że Polacy przestali kupować ubrania. Padła pewna, wydawałoby się – nienaruszalna, bariera psychologiczna.
Książki, sprzęt elektroniczny, nawet meble – do zakupów w internecie przyzwyczajaliśmy się od lat. Ale w tym oceanie e-commerce branża odzieżowa miała być samotną wyspą. Eksperci przekonywali, że ubrań nie będziemy kupować w sieci: bo ubrania trzeba dotknąć, trzeba je przymierzyć, sprawdzić czy odcień jest rzeczywiście taki, o jaki nam chodziło.
Bariery znikają
Błąd. Z danych Euromonitora wynika, że w 2018 roku z polskiego rynku zniknie około tysiąca sklepów z odzieżą. Chodzi przede wszystkim sklepy niezależne lub należące do najmniejszych sieci – potentaci rynku będą się bowiem mieli całkiem nieźle. Dotyczy to np. Grupy LPP – czyli brandow Reserved, Cropp czy House – których będzie przybywać. Co oznacza, że tempo znikania ich konkurencji będzie nawet większe niż wspomniany tysiąc punktów.
Przyczyny tego stanu rzeczy są jasne: rynek ma się świetnie, w tym roku urośnie nawet o kilka procent, sięgając wartości 35 mld złotych. Problem właścicieli butików polega na tym, że zniknęły obawy i obiekcje Polaków dotyczące e-zakupów. Trzy z czterech osób kupujących w internecie rozmaite produkty nie ma większych obiekcji co do kupowania odzieży poprzez sieć. Dlaczego?
Cóż, padły nie tylko bariery psychologiczne związane z oszustwem przy transakcjach internetowych, ale też pojawiły się nowoczesne narzędzia sprzedaży, jak np. wirtualne przymierzalnie, gdzie można drobiazgowo obejrzeć produkty. E-sklepy poszły też o krok dalej niż tradycyjne sklepy, biorąc na siebie większe ryzyko biznesowe związane z wydłużoną nierzadko do 100 dni możliwością zwrócenia towaru, co otwiera drzwi tępionym niegdyś modnisiom, używającym kupionego ubrania tylko raz.
Zapełnij koszyk
Tak, jak w wielu branżach, jednym z przesądzających o decyzjach zakupowych kryteriów jest cena. Z jednej strony ceny wielu ubrań w sklepach stacjonarnych nie różnią się od tych, jakie są na ich witrynach internetowych. Z drugiej strony jednak, polski konsument nauczył się, że w sieci można znaleźć te same – albo niemal identyczne – ciuchy za wielokrotnie mniejsze pieniądze.
Dlatego dynamicznie rozwija się segment tych klientów, którzy szukają okazji w sklepach zagranicznych. Ba, jedną z najważniejszych rad, dzięki którym e-commerce ma fory, jest ta, by upragniony towar zawsze zapakować „do koszyka” w e-sklepie. Nawet jeśli cena przekracza nasze możliwości, jest szansa, że administrator strony uświadomi sobie, że zależy nam na danym produkcie – i przypomni o nim po dniu czy dwóch, proponując przy okazji rabat.
Dodatkowym atutem wirtualnych zakupów jest wygoda. W ciągu godziny-dwóch można obejrzeć ofertę potężnej liczby firm i dystrybutorów, porównać ceny w kilku krajach, korzystać z kodów rabatowych itp. Tego naporu na dłuższą metę mogą nie wytrzymać nawet markowi producenci, co może sprawić, że za kolejną dekadę będziemy pisać o salonach marek Zara czy Mango, jak o księgarniach Matras: czyli jak o podupadającym dinozaurze tradycyjnego handlu.