Zastanawialiście się kiedyś, co dzieje się z tysiącami niewybuchów, które codziennie wykopują z ziemi saperzy? Okazuje się, że są likwidowane według metod sprzed 70 lat, powodując zagrożenie dla ludzi i skażenie środowiska naturalnego. Te sposoby urągają zasadom bezpieczeństwa.
Nie ma dnia, żeby saperzy w Polsce nie zostali wezwani do jakiegoś niewybuchu, najczęściej z czasów II lub I wojny światowej. Czasem takie akcje poruszają opinię publiczną – szczególnie, gdy bomba lotnicza zostanie odnaleziona w centrum miasta albo ktoś zostanie ranny lub zginie, bo i tak się niestety zdarza. Najczęściej medialne doniesienie kończy się słowami „saperzy wywieźli ładunek w bezpieczne miejsce i go zneutralizowali”. Niestety to nie koniec historii.
Okazuje się, że neutralizacja niewybuchów w Polsce odbywa się często w miejscach kompletnie do tego nieprzystosowanych. Efektem jest skażenie gleby i wody, może się ujawnić dopiero po latach. Na dodatek nikt nie identyfikuje rodzaju pocisku czy środka wybuchowego, który się w nim może znajdować. A jeśli nie wiadomo, co się wysadza w powietrze, nikt nie wie czy i czym skaża środowisko.
Metoda Armii Czerwonej
– System stosowany obecnie w Polsce został sprowadzony razem z armią radziecką i działa od 1947 roku. Jeśli są znajdowane pociski, miny, granaty, to większość z nich wiezie się do miejsc utylizacji, wyznaczonych przez wojewodę. Główne wytyczne są takie, żeby była to ziemia państwowa, najlepiej w lesie, czasami po byłej jednostce wojskowej, mogą to być też stare piaskownie. Nikt nie zwraca uwagi na to, że np. wody gruntowe są tuż pod gruntem – mówi w rozmowie z INN:Poland Tomasz Goleniowski, właściciel firmy EOD Tech, zajmującej się m.in. poszukiwaniem materiałów i urządzeń wybuchowych. Ma do tego świetne przygotowanie, przez lata pracował jako policyjny pirotechnik.
Podaje przykład jednego z takich miejsc – w okolicach Czarkowa koło Pszczyny. Dobrze je zna, bo mieszka zaledwie 6 km od miejsca wyznaczonego do utylizacji niewybuchów. W odległości zaledwie 200 metrów od tego punktu przebiega popularna na Śląsku trasa rowerowa, wokół znajduje się sporo atrakcji turystycznych.
Goleniowskiemu trudno pogodzić się z tym, że w tym akurat miejscu detonuje się niewybuchy. Gdyby ktoś chciał w tym miejscu wybudować np. strzelnicę, nie otrzyma zezwolenia, bo wysoki poziom wód gruntowych grozi ich skażeniem. Jednocześnie nie ma przeciwwskazań przed zlokalizowaniem tam miejsca utylizacji niewybuchów.
– A są to produkty silnie toksyczne. W gruncie niszczy się nitrozwiązki oraz inne substancje chemiczne zawierające choćby węglowodory, są też pociski z białym fosforem. To alotropowa odmiana fosforu o właściwościach piroforycznych. W tłumaczeniu na polski – ulega zapłonowi w kontakcie z powietrzem. Dziś używa się go do produkcji amunicji zapalającej, kiedyś był używany do pocisków artyleryjskich tworzących zasłonę dymną – tłumaczy Goleniowski.
Takie pociski włada się do wykopanej w ziemi dziury, przykłada do nich 200 lub 400 gramów trotylu, lub więcej, przysypuje ziemią i wysadza. W ten sposób siła rażenia odłamków jest zminimalizowana.
Uwaga, trucizna
Problem w tym, że wszystko zostaje w ziemi. Jeśli wiadomo, że pocisk zawiera fosfor lub bojowe środki trujące, wysadza się go na powierzchni, by fosfor się wypalił, a chemia ulotniła do atmosfery. Bo w Polsce brakuje instalacji do pełnej utylizacji tego typu pocisków.
Jedyną sytuacją w której utylizuje się amunicję metodą niewybuchową, w zamkniętym procesie technologicznym, jest amunicja pochodząca z wojskowych magazynów, której kończy się resurs. Takie instalacje posiadają tylko niektóre firmy zajmujące się utylizacją amunicji.
Najbardziej popularnym materiałem wybuchowym jest trotyl, czyli trinitrotoluen. Inne środki, jak heksogen, tetryl, kwas pikrynowy to również substancje silnie toksyczne, zagrażające środowisku i zdrowiu i życiu ludzi oraz zwierząt.
– Problem w tym, że w Polsce nikt nie identyfikuje niewybuchów. Po znalezieniu są po prostu transportowane do miejsca utylizacji i wysadzane. Jeżeli saper jest uparty i ma odpowiednią wiedzę, to zidentyfikuje pocisk i zdetonuje go w odpowiedni sposób, ale w zasadzie wystarczy wywieźć pocisk na poligon i wysadzić w powietrze – mówi nam Goleniowski.
– Zdarzało się tak, że wbijam szpadel w ziemię, a ona zaczyna dymić – bo są w niej pozostałości białego fosforu. Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, gdy na taki teren wejdą dzieci, że zapali się las albo wjedzie tam sprzęt budowlany. A takie tereny w całej Polsce są w zasadzie nieogrodzone –
dodaje.
Opowiada, że wiele razy zmieniał lokalizację otworu w gruncie, bo nie nadawało się do tego celu. Grunt jest mocno zanieczyszczony odłamkami – co także stanowi zagrożenie. Cóż z tego, że przysypałem pocisk piaskiem, czy ziemią skoro po wybuchu, znajdujące się w nich odłamki zostaną rozrzucone po okolicy. Opowiada, że chwilę po wykopaniu dziury w ziemi, wypełniała się wodą. To uniemożliwia niszczenie, a po drugie grozi skażeniem wód gruntowych.
To nie wszystko – nasze służby nie mają odpowiednich warunków nie tylko do neutralizacji niewybuchów, ale i do przeprowadzania np. eksperymentów procesowych związanych z materiałami wybuchowymi. Niedawno policyjni pirotechnicy przeprowadzili eksperyment polegający na próbie pobudzenia do wybuchu bomby w autobusie, na polecenie sądu, który chciał zbadać jakie szkody spowodowałby wybuch we Wrocławiu.
– Policja nie dysponuje żadnym własnym poligonem, nieliczne jednostki mają dostęp do wojskowych poligonów. Większość jednostek eksperymenty wykonuje najczęściej w tych samych miejscach wyznaczonych przez wojewodę do neutralizacji. Taki nieogrodzony teren, na który każdy może wejść jest niebezpieczny, poza tym istnieje ryzyko, że wyniki eksperymentów procesowych mogą zostać ujawnione, bo odbywają się na niestrzeżonym terenie – mówi nam Goleniowski.
Lata świetlne za sąsiadami
Opowiada też o tym, jak problem rozwiązuje się w innych krajach. Tomasz Goleniowski nieraz uczestniczył we wspólnych konferencjach kolegami z Czech, Niemiec, Belgii, czy Francji.
Na przykład u naszych sąsiadów Czechów i Niemców, likwidacją niewybuchów zajmują się policyjni pirotechnicy. Saperzy zaczynają od identyfikacji obiektu. Jeśli nadaje się do transportu, to wiozą go na specjalny poligon. Tam specjalna bezobsługowa piła przecina pocisk na pół, następnie z wnętrza wydobywa się materiał wybuchowy. Proces przecinania pocisku jest w sposób ciągły schładzany wodą, by ograniczyć ryzyko wybuchu.
Instalacja do cięcia znajduje się w specjalnym, monitorowanym bunkrze. Zawartość pocisku jest utylizowana, czasem materiał wybuchowy nadaje się do ponownego wykorzystania – na przykład w górnictwie.
W Belgii i Francji do dziś istnieją tzw. pola śmierci, pełne niebezpiecznych pamiątek po I wojnie światowej. Saperzy mają do dyspozycji mobilny system złożony z kontenerów. System pozwala na „wypalenie” zawartości w zamkniętym ciągu technologicznym, tak by nie występowała emisja gazów do środowiska. Gazy powstające podczas tego procesu są zbierane i utylizowane.