Kiedy Donald Tusk jako premier mówił, by w każdym aucie wozić alkomat, pół Polski popukało się w głowę. W końcu rząd pod jego przewodnictwem wycofał się rakiem z tego pomysłu, proponując jedynie, by w autach osób skazanych za jazdę pod wpływem instalować urządzenie, które zablokuje zapłon, jeśli kierowca będzie zionął alkoholem. Z tego też nic nie wyszło. Ale Tusk okazał się wizjonerem – dziś Unia Europejska sama proponuje, by we wszystkich nowych samochodach montować tzw. alkolocki.
W sumie dziś pomysł unijnych organów też budzi sporo kontrowersji. Bo wszyscy martwią się, co to będzie. A jak mój pasażer będzie nietrzeźwy, to co? Auto nie odpali? A jak się zepsuje, to co wtedy? A jak będzie źle pokazywać, to mnie nie puści? A przecież tak naprawdę najwięcej ludzi zabijają ci, co są kompletnie pijani a nie ci na lekkim kacu. No i w końcu – kto za to zapłaci?
To dziwne opinie, bo w sumie świadomość Polaków dotycząca jazdy w stanie po spożyciu lub upojenia przez ostatnie lata wzrosła. Świadczyć o tym może choćby liczba alkomatów, jakie kupili Polacy w ostatnich latach. Dziś podczas wieczornego piwa w knajpie można spotkać ludzi dyskutujących o nowych modelach alkomatów i przewadze elektrochemicznych nad elektronicznymi.
Ergo – od pukania się w głowę na pomysł, by w autach wozić alkomaty, przeszliśmy do etapu, w którym sporo osób faktycznie wozi ze sobą alkomaty, by mieć pewność, że nie łamią prawa, że „coś po wieczorze” nie zostało we krwi.Komisja Europejska proponuje, by razem z alkolockami w nowych samochodach montować również inne zaawansowane systemy bezpieczeństwa. Chodzi choćby o lane assist, czyli kontrolę pasa ruchu. Jeśli czujniki auta zauważą, że bez wrzuconego kierunkowskazu przekraczamy linie, czyli zjeżdżamy w bok, samochód podnosi alarm.
Alkolock - koszty
Kto za to zapłaci? Jasne, że klienci. Ale per saldo rachunek może wyjść na naszą korzyść. Jeszcze kilka lat temu wiarygodne alkomaty kieszonkowe kosztowały pół pensji, a o ich kalibracji nikt nie słyszał. Dziś już za 400-500 złotych można mieć urządzenie, które pokaże mniej więcej prawidłowy wynik, można je też serwisować i kalibrować za niewielkie pieniądze.
Jeśli ta technologia trafi do aut, jej koszty jeszcze spadną. Będzie więc trzeba zapłacić, ale mniej i za urządzenie dobrej jakości. A na dodatek kilkaset złotych raz wydane może przynieść oszczędności w postaci braku wypadku, więzienia, grzywny lub nawet świadomości, że zrobiło się komuś krzywdę.
Podobnie było z czujnikami opuszczania pasa ruchu. Kilka lat temu montowano je tylko w limuzynach i kosztowały majątek. Dziś ta technologia nie jest dostępna tylko w Audi, BMW i Mercedesie, ale i popularnych autach kompaktowych. Trzeba dopłacić, ale cena spada, coraz częściej jest to standardowe wyposażenie zwykłych samochodów. To rozwiązanie nie jest głupie, naprawdę pomaga, gdy kierowca się zagapi.
Śmierć w wypadkach samochodowych
No i jeszcze jedno – KE wyliczyła, że dzięki tym i innym systemom, w jakie będą wyposażone samochody, uratujemy 10 000 ludzkich istnień w ciągu 10 lat.
W zeszłym roku na drogach całej UE zginęło 25 tysięcy osób, 135 tysięcy zostało poważnie rannych. Sporo, prawda? A zwróćmy uwagę na fakt, że mamy niesamowity wkład w to dzieło zniszczenia. Bo w Polsce w tym czasie zginęło ponad 2,8 tysiąca osób, a rannych było prawie 40 tysięcy.
W całej UE mieszka ponad 500 mln ludzi. W Polsce – 38 mln. Fakt, że znacznie wyskakujemy ponad normę, powinien raczej powodować, iż nie będziemy specjalnie psioczyć i poprzemy sposoby, by nie tracić już rodzin na drogach.