Innowacyjność i innowacje to słowa, które w mediach pojawiają się wyłącznie w pozytywnym kontekście. Ofiarą pogoni za innowacjami padła branża technologiczna i... polscy naukowcy.
Podczas niedawnej konferencji MWC w Barcelonie, w jednej z nieoficjalnych rozmów, usłyszałem ciekawe zdanie. Dlaczego producenci smartfonów postawili na badania nad składanymi ekranami, a nie np. nad większymi bateriami? Dlatego, że rozkładany ekran to innowacja, którą łatwiej pochwalić się w reklamie niż nową baterią.
W efekcie mamy smartfony ze składanymi ekranami, z których każdy ekran musi mieć osobną baterię, bo jedna nie będzie wystarczała, by telefon działał przez cały dzień bez dodatkowego ładowania. Są one jednak innowacyjne. A przynajmniej łatwiej je w ten sposób przedstawiać.
I tego typu działania są coraz częstsze w branży technologicznej. Kilka lat temu każda firma chciała mieć inteligentny zegarek. Również innowacyjne urządzenie, które miało znaleźć drogę do naszych serc w bardzo krótkim czasie. Jak się okazało, gdyby nie mariaż z branżą zegarków dla sportowców, smartwatche stałyby się niszą w niszy.
Innowacje dla samych innowacji
Problem polega bowiem na tym, że nawet jeśli innowacyjność jest ważna, to jeszcze ważniejsze jest, by te innowacje przekładały się na zaspokajanie konkretnych potrzeb. Dlatego właśnie smartfony podbiły rynek, a inteligentne zegarki nie bardzo. I dlatego mam wątpliwość, że abstrahując od ceny, rozkładane smartfony zostaną jedynie niszowym urządzeniem.
Jakie bowiem nowe funkcje będą mieć rozkładane smartfony? Tego jeszcze nikt nie wie. Na razie wiemy jedynie, że będą mieć większe ekrany, które złożymy. I to wystarczy, by wszyscy producenci rzucili się do pokazywania kolejnych modeli, które będą miały tę funkcję.
Podobnie jest z polskimi naukowcami, którzy zamiast przygotować jeden artykuł do dużego czasopisma, w którym pokażą wyniki znaczących badań, wolą napisać kilka mniejszych, dla małych nieznaczących czasopism. Dlaczego? Ponieważ za każdy opublikowany artykuł zbierają punkty dla swoich placówek. A punkty służą do oceny placówek przez ministerstwo.
Punktoza w Polsce ma się dobrze
Problem “punktozy” w Polskiej nauce podkreślany jest od co najmniej kilku lat. Jednak efekt jest ten sam - mnóstwo energii naukowców, zamiast na rozwój w wybranych przez nich dziedzinach, idzie na omijanie systemu.
Co więcej, jak na razie propozycje Ministerstwa Nauki nie służą temu, by problem rozwiązać. Furorę na Twitterze robią propozycje, wedle których recenzje czy tłumaczenia książek naukowych również będą punktowane, co może otworzyć furtkę dla kolejnych naukowców skupionych na ich gromadzeniu.
Na jednej z warszawskich uczelni krążyła plotka o wykładowcy, który miał jako pracę zaliczeniową zlecić studentom wykonanie tłumaczenia książki. Każdy student dostawał fragment do przetłumaczenia. Książka miała się później pojawić na rynku z wykładowcą podpisanym jako tłumacz.
Propozycje ministerstwa nie pomogą innowacjom
Po wejściu w życie propozycji ministerstwa, ten człowiek mógłby dostać dodatkowe punkty dla swojej uczelni. A że jego dorobek naukowy nie przyczynił się do poprawienia komfortu życia ludzi czy jakichś zmian dla biznesu? Najwyraźniej są rzeczy ważne i ważniejsze.
Oczywiście, problem nie dotyczy wszystkich naukowców. Ale dziś nie trzeba koniecznie czegoś zmieniać, by stać się dobrze ocenianym naukowcem.
W takich warunkach trudniej będzie sprawić, by to właśnie w naszym kraju powstał kolejny taki wynalazek jak grafen (nie wspominam zupełnie o tym, co stało się z nim dalej). Jednak tego typu forma oceniania naukowców jest dużo prostsza do przedstawienia. Dokładnie tak samo, jak składane smartfony.