Zielony wzrost zakłada, że można gospodarkę opartą na produkcji przeobrazić w gospodarkę opartą na usługach, ograniczyć zużycie zasobów i paliw kopalnych, a przy tym utrzymać wzrost gospodarczy, to znaczy dalej zwiększać PKB. Wystarczy wybierać to, co ekologiczne, i możemy dalej konsumować.
W skrócie: rośniemy i nie trujemy. Idea ta zakłada, że państwa mogą się rozwijać i jednocześnie redukować emisję gazów cieplarnianych. W 2018 r. Barack Obama na łamach czasopisma „Science” chwalił się, że USA w czasie jego prezydentury udało się wypracować duży wzrost gospodarki przy jednoczesnym zredukowaniu emisji dwutlenku węgla.
Stany Zjednoczone pokazują, że ograniczanie emisji gazów cieplarnianych nie musi kolidować ze wzrostem gospodarczym. Może raczej zwiększyć wydajność, produktywność i innowacje. Od 2008 r. W Stanach Zjednoczonych odnotowano pierwszy trwały okres szybkiej redukcji emisji gazów cieplarnianych i jednoczesnego rekordowego wzrostu gospodarczego. W szczególności emisje dwutlenku węgla z sektora energetycznego spadły o 9,5 proc. w latach 2008–2015, podczas gdy gospodarka wzrosła o ponad 10 proc. W tym samym okresie ilość zużytej energii na jednego dolara realnego produktu krajowego brutto (PKB) spadła o prawie 11 proc., ilość emitowanego dwutlenku węgla na jednostkę zużytej energii spadła o 8 proc., a dwutlenku węgla na jednego dolara PKB spadła o 18 proc. Nie można przecenić znaczenia tego trendu. To „oddzielenie” emisji w sektorze energetycznym i wzrost gospodarczy powinny położyć kres argumentowi, że zwalczanie zmian klimatu wymaga akceptacji niższego wzrostu lub niższego poziomu życia. Czytaj więcej
Dlaczego mówię zatem, że decopuling to mit? Obama zapomniał o tym, że przeniósł większość produkcji do krajów trzeciego świata i dzięki temu obniżył emisyjność. To pokazuje dobitnie, że pomysł oddzielenia wzrostu gospodarczego od wzrostu PKB jest niemożliwy
Badacze już zauważyli, że taki scenariusz nie jest realny. W najbliższych dziesięcioleciach musimy radykalnie ograniczyć emisję gazów cieplarnianych i dwutlenku węgla, żebyśmy nadal mogli mieszkać na naszej planecie. Możemy więc albo być zieloni, albo się rozwijać – w tym momencie te dwie rzeczy nie są możliwe jednocześnie. Zielony wzrost to oksymoron.
W kozi róg zapędził nas jeden mały, acz ważny wskaźnik: PKB. Wymyślił go w latach 30. Simon Kunzets, amerykański ekonomista. Już wtedy ostrzegał on, że Produkt Krajowy Brutto nie może być traktowany jako święty Graal. Stało się jednak inaczej – dziś PKB to miernik naszego postępu i szczęścia.
Co więcej, wierzymy w różowe prognozy techno-optymistów, którzy twierdzą, że możemy rozwiązać wszystkie nasze problemy za pomocą inteligentniejszych komputerów, bardziej wydajnych telefonów, elektrycznych samochodów, zielonych biurowców, i ekonomistów, którzy obiecują niekończący się kapitalistyczny rozwój.
Wiecie, kiedy ludzie byli najbardziej życzliwi dla Ziemi? Wtedy, kiedy wszystkiego brakowało – nie marnowali niczego, nie produkowali w nadmiarze, nie kupowali, bo nie mieli za co.
– Dla zdrowej gospodarki i wzrostu gospodarczego zastępstwo pokoleń jest potrzebne. Ale kwestia uzupełniania braków na rynku pracy może być rozwiązana w inny sposób, nie tylko przez przyrost naturalny, lecz także np. przez migrację, z którą i tak mamy do czynienia, i która będzie narastać. Myśląc o gospodarce, można wyjść poza wąski, regionalny punkt widzenia i myśleć o szerszym, międzynarodowym kontekście – zauważa dr Agata Dembek.
Żeby pomóc planecie, musielibyśmy pokonać światową manię wzrostu. My tymczasem wierzymy, że rosnące PKB, bogacenie się społeczeństwa i dynamiczny przyrost naturalny są miernikiem naszego sukcesu i jakości życia. Jak słusznie zauważa Vaclav Smil, wybitnym emerytowany profesor University of Manitoba w Winnipeg w Kanadzie, światowej sławy ekspert od energii i konsumpcji materialnej, w wywiadzie dla „The Guardian”: Wzrost musi się skończyć. Wydaje się, że nasi ekonomiści nie zdają sobie z tego sprawy.