Życie w zgodzie z przyrodą nie zatrzyma katastrofy, co najwyżej ją opóźni. Innymi słowy, albo rezygnujemy z tego, do czego człowiek przywykł od tysięcy lat - wzrostu. Lub też utrzymujemy wzrost, zatruwając coraz bardziej planetę. Trzeciej opcji nie ma.
Jesteś wege, żyjesz eko, kupujesz ciuchy ze zrównoważonej produkcji, zamontowałeś na dachu panele, a w planach masz zakup elektryka i myślisz, że ratujesz planetę? Jesteś w błędzie. Nadal konsumujesz, a konsumpcja to stopniowe przybliżanie się do katastrofy ekologicznej. Od niej może nas uratować tylko degrowth, czyli redukcja produkcji i konsumpcji.
Uwierzyliśmy w bajkę o ekologii. Tak często mówiono nam, że jeśli pozbędziemy się polityków dinozaurów, jak Kaczyński, zmniejszymy zużycie zasobów i paliw kopalnych, postawimy na zieloną energię, pojazdy elektryczne i zrównoważoną odzież, to uratujemy planetę.
Niestety, jak coraz częściej alarmują naukowcy popularna ekomodernistyczna bajka nie zatrzyma kryzysu klimatycznego i nie uratuje matki Ziemi. Musimy ograniczyć konsumpcję i mniej produkować.
– Jeszcze 200 lat, w czasach Napoleona, żył na całym świecie miliard ludzi, obecnie jest nas ponad 7 mld., a do 2050 r. ta liczba wzrośnie do 10 mld. Wykładniczo rośnie zużycie węgla, ropy, wody itp., a także emisja dwutlenku węgla. Z drugiej strony tzw. węglowodorów nam nie przybywa, tylko ubywa – wyjaśnia w rozmowie z INNPoland.pl Maciej Borowiak, lider ds. rozwoju i marketingu w Brewa.
– Szczyt wydobycia węgla w Polsce przypadł na końcówkę lat 80. Koszty wydobycia surowców, niezależnie od tego, jaki on by nie był, rosną. Szacuje się, że jeszcze 100 lat temu zainwestowanie w 1 baryłkę ropy pozwalało na wydobycie i przetworzenie 100 baryłek, dzisiaj mówi się, że jest to stosunek 1:3 – dodaje.
Mit o zielonym wzroście
Zielony wzrost zakłada, że można gospodarkę opartą na produkcji przeobrazić w gospodarkę opartą na usługach, ograniczyć zużycie zasobów i paliw kopalnych, a przy tym utrzymać wzrost gospodarczy, to znaczy dalej zwiększać PKB. Wystarczy wybierać to, co ekologiczne, i możemy dalej konsumować.
Taka logika jest niestety błędna. Założyliśmy, że możemy się w nieograniczony sposób rozwijać, korzystając z ograniczonych zasobów planety. W momencie, kiedy zapisuję te słowa, dociera do mnie, jak bardzo błędne było to założenie. Na Ziemi wszystko jest limitowane – w końcu zabraknie nam albo miejsca, albo zasobów, albo jednego i drugiego.
– Nie tyle chodzi o samą konsumpcję, czyli tylko jej skalę, lecz o model konsumpcji, który bazuje na założeniu nieustającego napędzania konsumpcji i produkcji nowych, nietrwałych dóbr, których zarówno produkcja, jak i utylizacja, wymaga wykorzystywania ogromnej ilości zasobów naturalnych, generuje śmieci, zwiększa emisje itd. – wskazuje w rozmowie z INNPoland.pl dr Agata Dembek, socjolożka i i badaczka zrównoważonej przedsiębiorczości z Akademii Leona Koźmińskiego.
Mit decouplingu
W skrócie: rośniemy i nie trujemy. Idea ta zakłada, że państwa mogą się rozwijać i jednocześnie redukować emisję gazów cieplarnianych. W 2018 r. Barack Obama na łamach czasopisma „Science” chwalił się, że USA w czasie jego prezydentury udało się wypracować duży wzrost gospodarki przy jednoczesnym zredukowaniu emisji dwutlenku węgla.
Dlaczego mówię zatem, że decopuling to mit? Obama zapomniał o tym, że przeniósł większość produkcji do krajów trzeciego świata i dzięki temu obniżył emisyjność. To pokazuje dobitnie, że pomysł oddzielenia wzrostu gospodarczego od wzrostu PKB jest niemożliwy
Naukowcy biją na alarm
Badacze już zauważyli, że taki scenariusz nie jest realny. W najbliższych dziesięcioleciach musimy radykalnie ograniczyć emisję gazów cieplarnianych i dwutlenku węgla, żebyśmy nadal mogli mieszkać na naszej planecie. Możemy więc albo być zieloni, albo się rozwijać – w tym momencie te dwie rzeczy nie są możliwe jednocześnie. Zielony wzrost to oksymoron.
Postęp technologiczny nie pozwoli nam się uporać z kryzysem klimatycznym, bo wymaga zwiększania produkcji i konsumpcji. Choć mamy coraz więcej energooszczędnych technologii, to cały czas zwiększamy zużycie energii.
– Model produkcji i konsumpcji, który funkcjonuje, jest radykalnie niezrównoważony i prowadzi do katastrofy. Próby „uzielenienia” sposobów samej produkcji, przy nacisku na stały jej wzrost, nie są wystarczające. Lepszy byłby model konsumpcji zwracający się bardziej w kierunku gospodarki obiegu zamkniętego. Drugą kwestią jest efektywność energetyczna, czy to, na ile same te produkty czy usługi zawierają w sobie ten zamysł o zmniejszaniu negatywnego wpływu – mówi dr Agata Dembek.
– Jeśli chodzi o to, czy mamy mniej konsumować, to oczywiście lepiej byłoby, gdybyśmy mniej konsumowali. Ważniejsze jest jednak to, w jakim modelu ta konsumpcja się odbywa – dodaje.
Wyższe PKB, to wyższy emisja dwutlenku węgla, a nie lepsze życie
W kozi róg zapędził nas jeden mały, acz ważny wskaźnik: PKB. Wymyślił go w latach 30. Simon Kunzets, amerykański ekonomista. Już wtedy ostrzegał on, że Produkt Krajowy Brutto nie może być traktowany jako święty Graal. Stało się jednak inaczej – dziś PKB to miernik naszego postępu i szczęścia.
I tak, PKB rośnie, my produkujemy więcej, jako społeczeństwo się bogacimy i ciągle gonimy za wzrostem. Paradoks polega na tym, że wcale nie żyje się nam dostatniej. Nie pracujemy, jak przepowiadał 100 lat temu John Maynard Keynes, 15 godzin tygodniowo, a Ziemia nie wyrabia z naszym zapotrzebowaniem na energię i przyrostem naturalnym.
Dlaczego? Niezależnie od tego, jak definiujemy szczęście, kwota PKB nie poprawi naszego zadowolenia z życia, spokoju i dobrego samopoczucia. Wystarczy spojrzeć na Japonię. To dość bogaty kraj. Co z tego? Jego mieszkańcy są najnieszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Tymczasem w pierwszej dziesiątce najszczęśliwszych ludzi na świecie są Filipińczycy. Żyją znacznie biedniej, są dotknięci tajfunami, a mimo to szczęśliwi.
– Prognozy nie są dobre, działania, które miałyby prowadzić do ograniczenia wzrostu temperatury do 1,5–2 stopni C, nie są realizowane w wystarczającym stopniu. Poziom emisji gazów cieplarnianych i dwutlenku węgla cały czas rośnie, a powinien spadać. Niedawno ukazał się „Emissions Gap Report” - mówi dr Agata Dembek.
- Wskazuje, że w związku z tym, że nie ograniczamy emisji na tyle, na ile zobowiązaliśmy się w ramach Porozumienia Paryskiego – emisje de facto rosną o 1,5 proc. rocznie – to skala tego, na ile musielibyśmy je ściąć rocznie, żeby utrzymać się w ramach tego limitu 1,5–2 stopni C, już teraz jest na poziomie 7,6 proc. rocznie. A to jeszcze bardziej zmniejsza prawdopodobieństwo, że to się stanie. Należy założyć, że tego się nie uda osiągnąć – dodaje dr Dembek.
Tylko radykalne ograniczenia mogą uratować planetę
Co więcej, wierzymy w różowe prognozy techno-optymistów, którzy twierdzą, że możemy rozwiązać wszystkie nasze problemy za pomocą inteligentniejszych komputerów, bardziej wydajnych telefonów, elektrycznych samochodów, zielonych biurowców, i ekonomistów, którzy obiecują niekończący się kapitalistyczny rozwój.
Z gospodarki nastawionej na produkcję zmienimy się w gospodarkę nastawioną na usługi, np. edukację czy jogę. Zapominamy jednak, że uniwersytety i sale do ćwiczeń trzeba wyposażyć. Że te nasze maty do jogi, butelki na wodę, ekologiczne kubki na kawę też trzeba było wyprodukować.
– Świat, który znamy, się zmieni, w różnych miejscach w różnym stopniu. Czas na radykalne działania jest teraz. Nie byłabym optymistką. W nas, jako ludzi, to niewątpliwie uderzy i będziemy musieli się jakoś do tego dostosowywać. Dane, którymi dysponujemy, raporty, np. Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) Narodów Zjednoczonych, pokazują, że zmiany następują szybciej niż się spodziewaliśmy – alarmuje dr Agata Dembek.
Owszem wszystkie technologiczne innowacje pomagają planecie, ale tylko radykalne ograniczenie wykorzystania zasobów pomoże nam uniknąć katastrofy ekologicznej. Jak słusznie zauważa Greta Thunberg, żeby zapobiec katastrofie musielibyśmy tak naprawdę przestać latać, jeść mięso, kupować ubrania, zrezygnować z samochodów.
Czy to jest realne? Nie sądzę. Chyba że dosięgnie nas gigantyczny kryzys ekonomiczny.
Wiecie, kiedy ludzie byli najbardziej życzliwi dla Ziemi? Wtedy, kiedy wszystkiego brakowało – nie marnowali niczego, nie produkowali w nadmiarze, nie kupowali, bo nie mieli za co.
Świadoma bezdzietność to ukłon w stronę planety
– Dla zdrowej gospodarki i wzrostu gospodarczego zastępstwo pokoleń jest potrzebne. Ale kwestia uzupełniania braków na rynku pracy może być rozwiązana w inny sposób, nie tylko przez przyrost naturalny, lecz także np. przez migrację, z którą i tak mamy do czynienia, i która będzie narastać. Myśląc o gospodarce, można wyjść poza wąski, regionalny punkt widzenia i myśleć o szerszym, międzynarodowym kontekście – zauważa dr Agata Dembek.
To, że niektórzy z nas decydują się na świadomą bezdzietność – jakkolwiek głupio to nie za brzmi – przysługują się matce Ziemi. Nas wcale nie jest w ujęciu globalnym za mało, nas jest za mało w krajach rozwiniętych. Jest wiele ludzi do wykarmienie, emitujemy mnóstwo gazów, śmieci, a pod nasze piękne domy wycina się lasy. Nie jesteśmy wcale ekologicznym tworem.
– Przede wszystkim wzrost jest bardzo nierówny regionalnie. W krajach rozwijających się i uboższych ten przyrost jest oczywiście znacznie wyższy, w krajach rozwiniętych jest ujemny. W tym sensie zasoby ludzkie będą się musiały równoważyć, przy czym to generuje ogromne problemy polityczne, społeczne i wszelkie inne.
Mamy hopla na punkcie wzrostu
Żeby pomóc planecie, musielibyśmy pokonać światową manię wzrostu. My tymczasem wierzymy, że rosnące PKB, bogacenie się społeczeństwa i dynamiczny przyrost naturalny są miernikiem naszego sukcesu i jakości życia. Jak słusznie zauważa Vaclav Smil, wybitnym emerytowany profesor University of Manitoba w Winnipeg w Kanadzie, światowej sławy ekspert od energii i konsumpcji materialnej, w wywiadzie dla „The Guardian”: Wzrost musi się skończyć. Wydaje się, że nasi ekonomiści nie zdają sobie z tego sprawy.
Zatrzymanie katastrofy ekologicznej wymagałby od nas tak naprawdę radykalnej zmiany stylu życia, obniżenia jego poziomu, zrezygnowania z wygód. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jedyne, co może nas teraz uratować, to długotrwały kryzys ekonomiczny. A tego nie chcemy.
Stany Zjednoczone pokazują, że ograniczanie emisji gazów cieplarnianych nie musi kolidować ze wzrostem gospodarczym. Może raczej zwiększyć wydajność, produktywność i innowacje.
Od 2008 r. W Stanach Zjednoczonych odnotowano pierwszy trwały okres szybkiej redukcji emisji gazów cieplarnianych i jednoczesnego rekordowego wzrostu gospodarczego. W szczególności emisje dwutlenku węgla z sektora energetycznego spadły o 9,5 proc. w latach 2008–2015, podczas gdy gospodarka wzrosła o ponad 10 proc. W tym samym okresie ilość zużytej energii na jednego dolara realnego produktu krajowego brutto (PKB) spadła o prawie 11 proc., ilość emitowanego dwutlenku węgla na jednostkę zużytej energii spadła o 8 proc., a dwutlenku węgla na jednego dolara PKB spadła o 18 proc.
Nie można przecenić znaczenia tego trendu. To „oddzielenie” emisji w sektorze energetycznym i wzrost gospodarczy powinny położyć kres argumentowi, że zwalczanie zmian klimatu wymaga akceptacji niższego wzrostu lub niższego poziomu życia. Czytaj więcej