Mikołaj Golachowski swoje życie związał z regionami polarnymi. Łącznie kilka lat spędził na Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego, od kilkunastu lat jest też przewodnikiem wypraw turystycznych w te regiony. Jeśli ktoś miałby ochotę posłuchać opowieści o krainie śniegu, lodu, pingwina i słonia morskiego – jest zdecydowanie jednym z najlepszych rozmówców w Polsce. Nam opowiada o wspomnieniach z życia na stacji polarnej oraz o pracy polarnego przewodnika turystycznego.
Zliczając wszystkie pana wyprawy, na Arctowskim spędził pan łącznie prawie trzy lata. Życie na stacji polarnej pewnie mocno różni się od tego codziennego?
Na stacji na pewno trzeba być znacznie bardziej cierpliwym w stosunku do ludzi niż normalnie – myślę, że to jest jedna z podstawowych różnic. Żyje się w małej, odciętej od reszty świata grupie i ważne jest, żeby wszyscy mogli na sobie polegać. Więc nawet jeżeli są jakieś powody do nieporozumień czy po prostu się kogoś zwyczajnie nie lubi, to trzeba nad tym przejść do porządku dziennego i współpracować ze sobą.
W końcu na stację trafiają różni ludzie...
Tak, właśnie o to chodzi. To nie jest wycieczka z przyjaciółmi, tylko tam ludzie są w różnym wieku, różnych profesji, z różnych części kraju. Także jest więcej tych różnic, które trzeba zaakceptować. Chociaż dla mnie to jest akurat bogactwo, ciekawa okazja do tego, żeby poznać zupełnie innych ludzi niż ja. Ale to czasem może też być wyzwaniem.
Zwłaszcza, że oprócz tych różnic na stacji istnieje jeszcze jedna linia podziału: podział na pracowników naukowych i technicznych. Jak działa ta współpraca?
Z zasady dobrze działa, choć pojawiają się tarcia. Byłem kiedyś kierownikiem polskiej stacji, rozmawiałem też z kierownikami innych stacji i wszyscy to potwierdzają: zawsze jest rodzaj napięcia między tymi grupami.
Naukowcy bywają czasem są dość aroganccy i uważają, że ci techniczni to są ich służący, którzy mają być gotowi na każde wezwanie. Zapominają o tym, że bez technicznych umarliby w ciągu 24 godzin – bo to dzięki technicznym stacja w ogóle funkcjonuje.
Z kolei u technicznych pojawia się odwrotna tendencja. Bywa, że czują się wykorzystywani do rzeczy, które wydają im się kompletnie nieistotne. Trzeba np. wypłynąć gdzieś w morze pozbierać jakieś próbki, a przecież na stacji są ważniejsze rzeczy do roboty, bo trzeba naprawić instalację elektryczną, położyć nowe rury albo coś takiego. Ale oni wtedy zapominają, że gdyby nie ci naukowcy, to ta stacja w ogóle by nie istniała, bo ona jest stacją naukową. Potrzebujemy się wzajemnie, jesteśmy jedną ekipą.
Skoro jest to stacja naukowa, na której wykonuje się określone zadania, to pewnie jest i stały rytm życia?
On akurat zależy trochę od pory roku. Latem wszystko się dzieje dużo intensywniej. Jest więcej ludzi, większość badań naukowych jest przeprowadzanych latem, przyjeżdżają też goście z innych stacji, więc bardzo dużo się dzieje.
Ogólny plan dnia pozostaje jednak ten sam: rano wszyscy spotykamy się na śniadaniu, udajemy się do pracy, po czym spotykamy się znów na obiedzie koło 14, potem znowu do pracy, kolacja już jest opcjonalna. Ale te pierwsze dwa posiłki są w zasadzie obowiązkowe.
O, obowiązkowe?
Generalnie chodzi po prostu o to, żeby upewnić się, że nikomu nic się nie stało w międzyczasie.
Natomiast w zimie te śniadania są trochę później, jest mniej pracy i ludzi, także robi się bardziej kameralnie. Ten rytm też jest bardziej stały. Bo w lecie od tego planu teoretycznego są bardzo często jakieś odstępstwa: a to przyjeżdżają goście, a to ląduje statek, a to trzeba ruszać w teren…
A właśnie, jeśli chodzi o odstępstwa od rytmu życia. Przy rocznym pobycie na stacji chcąc nie chcąc zalicza się tam święta Bożego Narodzenia. Jak takie obchody wyglądają na stacji?
Zdecydowanie intensywnie podtrzymywane są tradycje kulinarne. U każdego są trochę inne, więc ludzie oczywiście się bardzo tym przejmują i gotują charakterystyczne potrawy, które kojarzą się ze świętami.
Wigilia jest oczywiście dosyć uroczysta, później są w zasadzie dwa dni wolnego.
Co do religijnych tradycji – to już jest opcjonalne. W zasadzie każdy robi co chce pod tym względem, ale dla chętnych zawsze jest o północy w Wigilię spotkanie przy kapliczce.
Jak się człowiek przygotowuje na rok na stacji antarktycznej?
Przed pierwszym wyjazdem zastanawiałem się, jak ten pobyt będę znosił pod względem psychicznym, wybierałem książki do zabrania ze sobą…
Bardzo ważne były również takie dość przyziemne rzeczy. Bo na przykład musiałem obliczyć, ile dezodorantów potrzebuję na rok. W Polsce człowiek się nad tym nie zastanawia dlatego, że jak się kończą, to się idzie i kupuje.
A do niedawna kobiety miały jeszcze większy problem: musiały obliczyć, ile podpasek i tamponów muszą ze sobą zabrać. Teraz już na szczęście Polska Akademia Nauk zdała sobie sprawę z tego, że kobiety mają czasem inne potrzeby higieniczne od mężczyzn, co uważam za wielki sukces i odkrycie naukowe… Kiedyś jednak na miejscu była tylko pasta do zębów, papier toaletowy, szczoteczki, a całą resztę trzeba było ze sobą zabrać.
Ano, to rzeczywiście mnóstwo rzeczy, o których tutaj się w ogóle nie myśli.
To samo było choćby z alkoholem. Bo też nie ma go gdzie kupić, a wiadomo, że jeżeli się jest tam rok, to będą w międzyczasie jakieś urodziny, będą święta – więc też trzeba sobie wszystko obliczyć i zamówić z góry.
Czas spędzony stacji to zapewne jednak nie tylko dobre wspomnienia, to w końcu szmat czasu w izolacji... Jakie było pana najgorsze doświadczenie podczas wyprawy?
Cóż, jak wspominałem, w takiej małej grupie konflikty potrafią narastać.
W wyprawie, na której byłem kierownikiem, uczestniczył jeden człowiek, który moim zdaniem nigdy nie powinien tam się był znaleźć. Był młody, tuż po studiach – jednak w jego przypadku z tą młodością szła w parze arogancja oraz kompletna niedojrzałość emocjonalna. Ten człowiek był po prostu strasznie zarozumiały i chamski wobec wszystkich – zwłaszcza wobec technicznych. Potrafił stwierdzić, że on nie ma zamiaru spędzać z nimi kolejnych wieczorów, bo oni nie są jak jego koledzy z uniwersytetu.
Dla mnie to jest w ogóle najgłupsza rzecz, jaką można powiedzieć – ponieważ właśnie dlatego jest z nimi ciekawie, bo nie są jak moi koledzy z uniwersytetu, bo kolegów z uniwersytetu to się ma na miejscu!
Do tego na stacji kumulują się też drobne przewinienia, drobne wady. Na przykład: najmłodszy członek ekspedycji wchodzi na salę, gdzie część ludzi to emerytowani wojskowi, przyzwyczajeni jednak do określonych struktur i nie mówi "dzień dobry". Po mnie akurat to spływa jak po kaczce, a bycie gburem nie jest przestępstwem. Natomiast w sytuacji, w której to się powtarza, to po pół roku niektórym już zaczyna żyłka pulsować. Albo to, że on po sobie nie zmywał naczyń.
…oj, to potrafi irytować nawet jak się nie jest razem zamkniętymi.
Tak, zwłaszcza, że na stacji latem mamy kucharza, zimą wyznaczane są w kuchni dyżury – ale niezależnie od tego panuje zasada, że w niedzielę każdy jest odpowiedzialny za swoje gotowanie i swoje naczynia. A on po prostu nie zmywał.
No i to wszystko niestety tak powoli narastało, narastało, aż przyszła przykra kulminacja. W wyniku nawarstwiania się kolejnych konfliktów z obu stron doszło do tego, że na stacji dwóch ludzi mi się pobiło – i myślę, że to było najgorsze, co mogło się zdarzyć.
Mimo to na polskiej stacji polarnej się pana przygoda z tymi regionami nie zakończyła. Wciąż pracuje pan jako przewodnik turystyczny.
W sumie to już od prawie 18 lat jestem tam co roku. Na początku pracowałem na stacji, a później, kilkanaście lat temu zacząłem pracować jako przewodnik – początkowo równolegle, a teraz już jestem tylko przewodnikiem.
A ile czasu takie wyjazdy trwają?
To zależy. One mogą trwać długo. Moi koledzy i koleżanki, którzy nie mają rodziny, właściwie cały czas siedzą na statkach. Natomiast w moim przypadku mam taką zasadę, że odkąd mam małą córkę to nie wyjeżdżam na dłużej niż na dwa miesiące w jednym kawałku. Ale sezon trwa od końca października do połowy marca w Antarktyce, a w Arktyce od końca maja do początku października.
Czy takimi wyjazdami jest duże zainteresowanie?
Bardzo. Chociaż to są ludzie z całego świata, to nie są polskie grupy. Polacy na nich bywają, ale są w zdecydowanej mniejszości.
A jak w ogóle wyglądają takie wycieczki? Bo zakładam, że nie przypominają one wczasów w Egipcie.
Jak to jest w Egipcie to akurat co prawda nie wiem – jednak u nas taka najkrótsza wycieczka wygląda w ten sposób, że wypływamy z południowego krańca Argentyny, skąd na Antarktydę płynie się dwa dni. W ciągu tych dwóch dni mamy dużo wykładów. Ja mówię zwykle o biologii morza, choć ostatnio również o historii odkryć geograficznych. Ktoś mówi o ptakach, ktoś mówi o geologii.
Drugiego dnia jest też takie obowiązkowe szkolenie dla wszystkich z zasad ochrony środowiska, wszystkich też odkurzamy – dosłownie, odkurzamy odkurzaczami ich ubrania, torby i tak dalej, żeby nie zawlec przypadkiem jakichś obcych nasion.
Później jest sześć bardzo intensywnych dni, kiedy co najmniej dwa razy dziennie staramy się spuścić nasze zodiaki, czyli takie gumowe motorówki – i albo gdzieś wylądować, albo pływać gdzieś wśród gór lodowych czy wśród wielorybów. Wtedy też odwiedzamy kolonie pingwinów, czasem stacje badawcze, miejsca z kapitalnymi widokami...
Ciekawi mnie w sumie: jacy turyści wybierają się na wycieczki w okolice polarne?
Myślę, że to ludzie, którzy są ciekawi świata. Generalnie mam takie wrażenie, że nasi turyści są przeciętnie fajniejsi od innych turystów – bo zamiast dwa tygodnie leżeć na plaży, to wybierają wycieczkę w takie rejony.
Większość z nich to emeryci, którzy już mają czas na to, żeby jeździć – i jeśli są z krajów zachodnich, to mają też na to pieniądze. W ciągu tych kilkunastu lat pracy zetknąłem się łącznie z ok. 10 tys. turystów. W całym tym towarzystwie spotkałem zaledwie dwóch autentycznie odrażających chamów, których chamstwo przejawiało się brakiem szacunku dla marynarzy i obsługi hotelu, czyli ten odsetek jest bardzo mały – trafiają do nas naprawdę świetni ludzie.