Polski rząd sprzedał właśnie obligacje o ujemnej rentowności. W zamian otrzymała 1,5 mld euro. To jednak żaden sukces. Ta naprawdę zaciągnęliśmy właśnie niemały dług, który będą jeszcze spłacać przyszłe pokolenia. Do tego w euro, czyli obarczony ryzykiem walutowym. Ci, którzy spłacają kredyty we frankach, doskonale wiedzą o czym mowa.
Polska sprzedała obligacje za 1,5 mld euro – taka informacja obiegła polskie media. A rząd chwaląc się swoim „osiągnięciem”, powiedział, że po raz pierwszy na przetargu publicznym na rynku euro udało się Polsce sprzedać dług o ujemnej rentowności wynoszącej 0,1 proc.
Niemal 80 proc. naszych obligacji trafiło za granicę. Kupili je głównie inwestorzy z Niemiec i Austrii – aż 20 proc. Swoją cegiełkę dołożyli też kupcy z Wielkiej Brytanii i Irlandii – 15 proc. Co ciekawe, aż 17 proc. euroobligacji kupiły banki centralne i publiczne instytucje.
O chodzi z tą ujemną rentownością?
Tak przedstawiona sprawa sprzedaży obligacji może się jawić jako nie lada sukces naszego rządu. W końcu ujemna rentowność oznacza, że inwestorzy, którzy kupili nasze euroobligacje, później dostaną za nie mniej niż zapłacili.
Nie oznacza to jednak, że inwestorzy podejmują nierozważne decyzje. Takie obligacje to dla nich po prostu bezpieczna lokata z gwarantowaną spłatą, w końcu ryzyko bankructwa kraju jest niewielkie. Co więcej, w portfelach inwestorów nasze obligacje stanowią tylko cześć inwestycji.
– Taka forma inwestycji jest tym bardziej atrakcyjna, im bardziej niepewne jest otoczenie gospodarcze, a akurat w tym momencie rozprzestrzeniające się zagrożenie koronawirusem i spadki na giełdach wywołane osłabieniem gospodarki chińskiej z pewnością przesuwają zainteresowanie bezpiecznymi inwestycjami do innych części świata – wyjaśnia dr Anna Czarczyńska, ekspertka w dziedzinie ekonomii z Akademii Leona Koźmińskiego.
I dodaje, że to, iż udało nam się pożyczyć pieniądze na ujemny procent, świadczy o wysokim zaufaniu do wypłacalności naszego należącego do UE kraju w średnioterminowej przyszłości.
Czy jest się z czego cieszyć?
Prawdą jest, że na emisję obligacji z ujemnym poziomem rentowności mogą sobie pozwolić tylko kraje o wysokim poziomie bezpieczeństwa inwestycji, jak Niemcy, Austria, Szwajcaria, Japonia czy Holandia.
Nie oznacza to jednak, że na obligacjach zrobiliśmy interes życia, a rząd dokonał niemożliwego. W otoczeniu niskich stóp procentowych coraz trudniej znaleźć inwestorom relatywnie bezpieczne inwestycje, dlatego kupują nawet takie z ujemną rentownością. Jeszcze kilka lat temu była to wyjątkowa sytuacja, ale w świecie niskich stóp procentowych liczba obligacji o ujemnej rentowności rośnie.
– Obecnie na świecie ok. 30 proc. obligacji o rankingu inwestycyjnym, czyli najbezpieczniejszych, ma już ujemną rentowność. W przypadku obligacji w euro nawet takie kraje jak Bułgaria już emitują obligacje o ujemnym oprocentowaniu – wyjaśnia dr Aleksander Łaszek, główny ekonomista FOR.
Niemcy są w tym lepsi
To, co jawi się więc jako nie lada osiągnięcie, jest tak naprawdę tylko „wygodnym” ujęciem faktów. Dla polskiego rządu jest sukcesem, dla Niemców byłoby tylko nie najlepszą ofertą.
Niemieckie 5-letnie obligacje mają teraz rentowność -0,6 proc., czyli jeszcze mniej niż -0,1 proc. w przypadku polskich. Ponadto polski rząd bierze na siebie ryzyko walutowe – osoby zaciągające kredyty hipoteczne we frankach przekonały się w praktyce co to może znaczyć – wyjaśnia dr Aleksander Łaszek, główny ekonomista FOR.
I dodaje, że w przypadku obligacji złotowych nie wygląda to już tak dobrze: - Obligacje złotowe sprzedawane przez nasz rząd mają dodatnie rentowności – rząd musi płacić za pożyczenie tych środków. W sytuacji, gdy inwestor ma wziąć na siebie ryzyko walutowe, uwzględnić inflację i kupić polskie obligacje w złotych, a nie w euro, wymaga już znacznie wyższego oprocentowania – dodaje.
To jednak nadal jest pożyczka, którą będziemy spłacać nie tylko my, lecz także przyszłe pokolenia. Co więcej, obarczona ryzykiem walutowym. O tym, jak jest ono ogromne przekonali się nie tak dawno frankowicze.
– Pożyczki należy zaciągać w walucie, w której się ma dochody, a dochody budżetu są w złotówkach – ocenia ruch rządzących dr Anna Czarczyńska.
– Rząd potrzebuje pieniędzy, bo wciąż wydaje więcej niż wynoszą jego dochody (budżet bez deficytu to tylko kreatywna księgowość – państwo jako całość się zadłuża dalej) – kwituje dr Aleksander Łaszek.
Ogólny wniosek jest więc tak, że nawet nominalnie opłacalne zaciągnięcie pożyczki ciągle pozostaje pożyczką, co jest przejawem problemów z finansowaniem bieżących wydatków przez rząd.
Co więcej, jak słusznie zauważa dr Czarczyńska, rosnący popyt na obligacje ujemnie oprocentowane jest sygnałem zbliżającego się spowolnienia gospodarczego, bo to oznacza, że na niczym innym aż tak bezpiecznie w najbliższej przyszłości zarobić się nie da.