Maseczki na brodzie, w ręku lub w ogóle ich brak – oto codzienny obrazek w sklepach i innych miejscach, w których teoretycznie powinniśmy zasłaniać nos i usta. Tymczasem praktycznie dzień w dzień bijemy kolejne rekordy zakażeń koronawirusem. Zaś nasze bagatelizujące podejście do – w zasadzie jedynego obecnie – środka ochrony przed groźnym wirusem, może skończyć się tragedią dla drugiego człowieka.
Szczerze pisząc, nie jestem żadnym specjalistą, ani ekspertem w dziedzinie epidemiologii. Z biologią miałem do czynienia ostatni raz na maturze, a z medycyną - gdy złamałem nogę i byłem na SOR. Natomiast cenię opinię ekspertów i ludzi posiadających wykształcenie medyczne i niemiłosiernie denerwuje mnie, gdy widzę, jak do sprawy noszenia maseczek podchodzą inni.
Polacy odpuścili sobie noszenie maseczek. Obserwuję to praktycznie codziennie w osiedlowym sklepie spożywczym i innych miejscach, w których powinno się zasłaniać nos i usta. A już szczególnie widać to na wakacjach. Jak pisała Katarzyna Florencka w INNPoland.pl, prośby nadmorskich sprzedawców o zasłanianie twarzy spotykają się z niezrozumieniem, a czasem nawet i z agresją słowną klientów.
Dlaczego noszenie masek sprawia nam aż tak ogromny problem? Pierwszy powód jest dosyć błahy - zasłanianie twarzy jest zwyczajnie niewygodne. Skóra się poci, trudniej wziąć oddech. Sporą trudnością okazuje się również dbanie o czystość maseczki, regularne jej wymienianie, zaopatrywanie się w nową czy pranie starej.
Kolejne powody są znacznie bardziej złożone i prawdopodobnie są pokłosiem podejścia rządzących do tematu pandemii. Polacy nie ufają władzy, która prewencyjnie zamknęła gospodarkę i wprowadziła pośpieszne, niedopracowane obostrzenia, a przy tym wszystkim wygłupiła się kilka razy, np. zamykając lasy i dzielnie tego zakazu broniąc.
Trudno ocenić, czy przy ówczesnym stanie wiedzy rząd postąpił dobrze. Natomiast finalnie cały lockdown okazał się działaniem na wyrost. Włodarze to dostrzegli i zaczęli się chyłkiem z niego wycofywać, otrąbiając sukcesy przy kolejnych stopniach odmrażania gospodarki.
Życie powoli wracało do normy, tymczasem liczba zakażeń dalej rosła. Co dociekliwsi zaczęli pytać, po co w ogóle był ten lockdown - skoro liczba dziennych zakażeń rośnie, to dlaczego wszystko się otwiera? A przede wszystkim dlaczego najpierw było zamykane?
Koniec końców władza, pochopnie działając, pozbawiła się autorytetu. Społeczeństwo przestało ufać jej zaleceniom. Z tego powodu kolejne nakazy noszenia maseczek spotykają się z mniejszą akceptacją niż wcześniej. W dodatku po kilku miesiącach wzmożonego zainteresowania i przeżywania tematu pandemii, ludziom ten temat najzwyczajniej w świecie się przejadł.
Jednocześnie od pierwszego oficjalnie zarejestrowanego przypadku niedługo minie pół roku. Przez ten czas - ku rozczarowaniu złowieszczych proroków - nie wydarzyła się w kraju apokalipsa, a grabarze nie narzekali na nadmiar pracy. Dla większości z nas było tak jak zawsze.
W takim razie dlaczego nosić maseczki?
Liczne przypadki bezobjawowego lub lekkiego przechodzenia choroby sprawiły, że nie boję się koronawirusa. Jestem stosunkowo młody i zdrowy, więc poza grupą największego ryzyka. Ale nie wszyscy mają tyle szczęścia, co ja. Społeczeństwo składa się też z osób przewlekle chorych lub starszych. Solidarność z tymi osobami i chęć uchronienia ich od szponów choroby jest pierwszym powodem, dla którego noszę maseczkę w zamkniętych pomieszczeniach.
Drugą kwestią jest to, że w końcu pandemia i u nas odpala. Choć teraz nasza służba zdrowia nie została przeciążona, to kto da gwarancję, że nie nastąpi to w miarę postępu zakażeń? Nawet jeśli, prędzej czy później, wszyscy będziemy mieć styczność z koronawirusem, to dajmy szansę systemowi i postarajmy się rozłożyć zachorowania w czasie. W innym wypadku sparaliżowana służba zdrowia przegra walkę z koronawirusem i innymi, zwyczajnymi schorzeniami Polaków.
Nie ignorujmy również zaleceń ekspertów, którzy na każdym kroku podkreślają, jak ważne jest noszenie maseczek. Prof. Krzysztof Simon, specjalista od chorób zakaźnych w programie "Rozmowa Piaseckiego" emitowanym na antenie TVN24, zwrócił uwagę na potrzebę noszenia maseczek. Jego uwagi były o tyle istotne, że rozmowa miała miejsce 11 czerwca, czyli przed ostatnimi rekordami zakażeń. Teraz problem stał się jeszcze bardziej palący.
Inny ekspert – dr Paweł Grzesiowski, prezes Fundacji "Insytut Profilaktyki Zakażeń", cytowany przez portal Nauka w Polsce, przekonywał w rozmowie z PAP, że warto nosić maseczki w pomieszczeniach, bo zmniejszają emisję wirusa. Wspomina też przypadek z USA, gdzie dwóch zakażonych fryzjerów przez tydzień strzygło klientów. Dzięki maseczkom noszonym przez pracowników i klientów, wirus nie rozprzestrzenił się dalej.
– Zatem osoba zakażona będąca w maseczce może nie zakażać nawet przy bliskim kontakcie – dodaje specjalista.
Przepisy to nie wszystko
Wprowadzanie odpowiednich regulacji, a przede wszystkim ich bezwzględne egzekwowanie, jest dobre na krótką metę. Jeśli sytuacja ma trwać przez kilka miesięcy, to potrzebne jest wewnętrzne przekonanie Polaków o tym, że w niektórych miejscach powinni nosić maseczki. Niestety o to, z powodów o których pisałem wyżej, będzie teraz trudno.
Dlatego pierwszym krokiem powinno być jednoznaczne stanowisko władz. Odpowiednie przekazanie społeczeństwu planu działania i wyjaśnienie skutków proponowanych zaleceń. Na tym fundamencie może uda się zapanować nad epidemią w kraju.