Ostatnio coraz częściej słyszymy, że monety z PRL, które każdy Kowalski może znaleźć w szufladzie, mogą być warte kokosy. Jak się okazuje, możemy mieć do czynienia z bańką, umyślnie pompowaną przez grupę spekulantów. Środowisko numizmatyków doskonale wie, czemu w internecie zaroiło się od publikacji o monetach z Polski Ludowej.
Majówka to czas relaksu. Dlatego na początek długiego, majowego weekendu przygotowaliśmy selekcję lekkich i przyjemnych reportaży INNPoland. Zapraszamy na czytelniczą ucztę.
Media piszą o rzadkich monetach z PRL-u
W ostatnim czasie obserwujemy dość ciekawy urodzaj artykułów o monetach z okresu Polski Ludowej. Bijemy się w pierś. INNPoland.pl, jak wiele innych serwisów, napisało materiał o monetach z PRL-u. Wspominaliśmy, że jedna z rzadkich dziesięciozłotówek może być warta nawet 10 tys. zł.
Zapytaliśmy paru ekspertów o ten fenomen i mocno się zdziwiliśmy. Za trendem mają bowiem stać określone osoby, którym medialny szum jest biznesowo na rękę.
Niestety, rzadko kto nie chce z nami rozmawiać pod nazwiskiem. To zrozumiałe – w środowisku numizmatyków wiele osób się zna i łatwo nadepnąć komuś na odcisk. Grono zapytanych specjalistów jak z nut wymienia nam jednak nazwiska bardziej medialnych ekspertów, którzy potencjalnie mogą mieć własny cel w ostatnich publikacjach dotyczących "skarbów z szuflady".
– Wie pan, ja nie chce się dokładać do całego zamieszania. To co ostatnio piszą w o monetach z PRL-u woła o pomstę do nieba. Wywiadów udzieliło paru takich, którym chyba zależny na tym, by nakręcić sobie biznes i wprowadzać ludzi w błąd – mówi nam jeden z profesjonalnych numizmatyków.
Schemat działania ma być dość prosty. Jeśli zbuduje się zainteresowanie dość powszechnymi monetami z PRL, to ich cena wzrośnie. Biznes się kręci, a może i uda się wcisnąć paru "jeleniom" coś po znacznie wyższej cenie.
– Da się znaleźć interesujące i drogie okazy z okresu Polski Ludowej. Ale ceny krążące po mediach często są z kosmosu. Dodatkowo nie ma szans, by za monetę używaną, z obiegu, dostać takie pieniądze. Musiałaby być prosto z mennicy, w idealnym stanie – podsumowuje mężczyzna.
Próbujemy więc dalej. I znów ściana. – Jak ktoś się zaczyna robić zbyt sławny, to potem rodzą się same problemy – wskazuje nam inny anonimowy ekspert.
–Starsze numizmaty, z okresu Polski królewskiej czy XIX w. zawsze były rzadkie i poszukiwane, a więc również drogie. Monety z Polski Ludowej były i są szeroko dostępne. Zebrała się jednak grupka osób, która postanowiła wypromować tanie monety z PRL na nie wiadomo jakie okazy – wskazuje.
Problem jest prosty, podobnie jak rozwiązanie. Starodawne dukaty czy talary są bardzo rzadkie, często trafia się jeden na parę lat. Ciężko jest tak utrzymać biznes, bo nie da się handlować czymś, czego fizycznie nie ma.
Zapasy bilonu z PRL są zaś bardzo duże. Skoro da się na tym zarobić, to czemu nie wykreować wizerunku tych monet dla własnego zysku? Jak się okazuje, robi tak część domów aukcyjnych, firm zajmujące się numizmatami czy zwykłych spekulantów.
– Sporo osób ze środowiska się pod to podłączyło. Pompują sobie balonik monet z PRL-u. To bańka. Nie jest tak, że te monety są nic nie warte, ale rynek w znacznej mierze opiera się na spekulacji – wzdycha ekspert.
Nasz rozmówca wspomina podobną sytuację z przełomu wieków, co nazywa "wariactwem na monety kolekcjonerskie". Chodzi o okazy wypuszczane przez NBP, wśród nich m.in. 20-złotówka z bursztynem z 2001 roku.
– Ludzie wystawali po nie pod bankiem, a potem spekulanci napompowali cenę z kilkuset złotych na ponad trzy tysiące zł. Pewnie stał za tym ktoś, kto wykupił hurtowo parę tysięcy 20-złotówek. Moneta bez grama metali szlachetnych kosztowała tyle, co półtorej uncji złota w tamtym czasie. Szaleństwo – wspomina.
Po 3-5 latach utrzymywania stałej wartości cena nagle spadła do znacznie niższej wartości ok. 700-800 zł. – Ludzie po prostu się połapali, że to czysta spekulacja. Obecna wycena to 1/10 uncji złota, a nie półtorej – wskazuje nasz rozmówca.
Jego zdaniem bańka monet z PRL pęknie w bardzo podobny sposób. Koronną przyczyną jest ich dostępność na rynku. Jeśli nadal łudzicie się, że w szufladzie znajdziecie monetę o wartości samochodu – lepiej zejść na ziemię.
– Są pojedyncze, wyjątkowe egzemplarze monet z Polski Ludowej. One mają rzeczywistą wartość przez to, jak są rzadkie. Na przykład: słynna złotówka z 1957 roku. W stanie menniczym – jak najbardziej, jej wartość określiłbym na parę tysięcy. Jednak moneta używana, wytarta – czyli taka, jaką znajdziemy w wielu polskich domach – to max 10-20 złotych – wycenia specjalista.
Jego zdaniem monety z PRL-u można porównać do maluchów. Jeśli trafi się mały fiat, który nie ma na liczniku ani jednego kilometra i jakimś cudem zjechał z taśmy produkcyjnej wprost do garażu (najlepiej pod folię), to jest on dużo wart. Za używanego "kaszlaka" trzymanego w stodole nikt dużej kasy nie da.
– W mediach mówią, że rzadkie są na przykład monety z 1949 roku. Tymczasem zdarza się, że mamy ich zapasy po kilkanaście, kilkaset sztuk. Ale jeśli odpowiednio wypromuje się ich cenę, to można zyskać ogromne marże za sprzedaż każdej z nich – kończy nasz rozmówca.
Sprawa 10 groszy z 1973 r. bez znaku mennicy
Jak się okazuje, kolejne artykuły w mediach spełniają swoją rolę. W odległym 1996 r. aukcja aluminiowego 10 groszy z 1973 r. bez znaku mennicy zakończyła się na sumie 188 złotych. W 2001 r. ten sam okaz sprzedano za ponad 600 zł.
W innym serwisie numizmatycznym aukcja aluminiowej "dychy" z 2018 r. poszybowała do sumy 7,2 tys zł. Pod koniec ubiegłego roku w tym samym miejscu zlicytowano identyczną monetę, tym razem kupujący zapłacił 20,5 tys. zł. Busienss Insider przytacza zaś ponad 24 tys. zł za okaz z niedawnej aukcji.
Z kolejnymi publikacjami masowo rośnie też zainteresowanie zwykłych ludzi. Poczynają oni wydzwaniać po ekspertach. Często są na zabój przekonani, że właśnie wygrali los na loterii.
– Osobiście nie czytałem ostatnio żadnych artykułów o popularnych monetach z PRL-u, ale szybko się zorientowałem, że takie powstały. Ludzie po prostu zaczęli często dzwonić i mówić, że mają to sławne aluminiowe 10 groszy, rocznik 1973 r. – mówi nam Andrzej Ochman, który prowadzi antykwariat numizmatyczny.
– Szybko pojawili się tacy, którzy uważali, że mają białego kruka. Nie dali sobie wytłumaczyć, że ich moneta jest bardzo pospolita. Dzwoniła do mnie pani, że ma około 8 kilo 10-groszówek, też takich z 1973 r. Pewnie myślała, że sprzeda je za dużą sumę. Ale nie sprawdziła już, czy monetom brakuje znaku mennicy. Tylko takie, i to w idealnym stanie, są coś warte. Jej były z obiegu, bezwartościowe – ostrzega.
Znak mennicy to specjalna, wymienna wkładka na matrycy używanej do bicia monet. Spopularyzowana w mediach 10-groszówka z 1973 r., której brakuje liter MZ pod prawą łapą orła, to efekt błędu pracowników. Ochman ostrzega jednak przed podróbkami.
– Znane są przypadki fałszerstw numizmatów. Znak mennicy można na przykład usunąć za pomocą graweru. Eksperci dokładnie badają stan monety, więc najczęściej wyłapują takie próby. Zdarzały się już jednak sytuacje, że nawet specjaliści nie odkryli podróbki. Moneta skończyła na aukcji, po paru latach sprawa wyszła na jaw i sprzedawca musiał oddać pieniądze – wspomina rozmówca INNPoland.pl.
– Ostatnio widać trochę tej paniki. Wszyscy rzucili się na stany zachowania monet z Polski Ludowej. Duże ceny uzyskają tylko monety najlepiej zachowane, z wczesnych roczników, gdy stemple były ostre. Cała reszta jest warta tyle, co złom – podsumowuje Ochman.