Rzucić wszystko, wyjechać i zacząć od początku - to marzenie niejednego Polaka. Jednak łatwiej powiedzieć, niż zrobić, zwłaszcza jeśli na koncie - mimo młodego wieku - ma się już kilka osiągnięć i rozkręconą karierę. Lecz do odważnych świat należy. Z tego założenia wyszedł Fryderyk Szydłowski, aspirujący polski koszykarz, który porzucił karierę sportowca, wyjechał do Londynu, serwował kawę i soki, a dziś jest właścicielem innowacyjnej aplikacji Embargo, która łączy biznesy gastronomiczne z ich najważniejszymi klientami.
Fryderyk Szydłowski w rzucaniu i tworzeniu biznesu jest już ekspertem. W pogoni za marzeniami rzucił karierę koszykarza i wyjechał do Londynu.
Tam szybko się zaaklimatyzował i od tzw. "juicera" przeszedł drogę przez managera popularnego klubu aż do właściciela najlepszej aplikacji na rynku gastronomicznym – Embargo.
Aplikacja w mgnieniu oka stała się hitem w Londynie i to w czasie pandemii, gdy lokale gastronomiczne pozostawały otwarte tylko dla zamówień na wynos i dowozów.
Embargo dziś jest towarem eksportowym, który pojawił się już w pięciu państwach w różnych zakątkach świata.
Jednym z marzeń Fryderyka było stworzenie własnego biznesu w Polsce, dlatego po międzynarodowym sukcesie sprowadza swoją apkę na nasz rynek.
Nie codziennie zostaje się koszykarzem polskiej ekstraklasy. Brzmi to jak spełnienie marzeń dla młodego chłopaka.
Mój debiut na poziomie ekstraklasowym był nie tylko spełnieniem marzeń, ale przede wszystkim udowodnieniem sobie, że można wyjść z naprawdę ciężkiej sytuacji i skończyć bardzo dobrze.
To znaczy?
W niewielu wywiadach wspominałem szerzej, że kilka miesięcy przed moim debiutem w ekstraklasie leżałem w szpitalu w Łodzi i wszystko wskazywało na to, że już nigdy nie zagram.
Nie zagłębiając się w szczegóły moich dolegliwości, powiem tylko, że nie byłem w stanie nawet uczęszczać do szkoły, a mało kto był w stanie 100% określić, skąd się pojawiają. No i leżałem właściwie gotowy do poważnej operacji, która miała ewidentnie skreślić mnie z grania. Najgorsze było to, że nie było też pewności, że tak operacja rozwiąże problem na dobre.
Mimo to coś, co zapowiadało koniec, okazało się dla ciebie początkiem.
Szczerze mówiąc, ten sezon, który miał poprzedzać początek mojej kariery na najwyższym poziomie, był fatalny, ponieważ rozegrałem dosłownie kilka meczów w tamtym roku. Rok, który miał być tak kluczowy, spędziłem na rehabilitacji, a później w szpitalu.
W środowisku koszykarskim byłem na absolutnym aucie, nikt w tamtym momencie nie wierzył, że kiedykolwiek wrócę do grania... nawet na poziomie juniorskim. Niemniej udało mi się wyjść z tamtej sytuacji – wiosną leżałem w szpitalu, przyjmując końskie dawki ketanolu, przekonywany, że już nigdy nie zagram, a latem tego samego roku podpisałem pierwszy kontrakt w ekstraklasie i choć straciłem prawie cały rok szkolny, to jednak udało mi się II klasę liceum zakończyć ze świetnymi wynikami, mając jedynie kilka tygodni, by nadrobić potężne zaległości.
To było niesamowite doświadczenie pod każdym możliwym względem, a tamten rok traktuję jako jeden z najważniejszych w moim życiu, który najbardziej mnie ukształtował. Wtedy po raz pierwszy spotkałem się z powiedzeniem, że nie można pokonać kogoś, kto się nie poddaje i wziąłem sobie to do serca.
Dlaczego w takim razie porzuciłeś tak dobrze zapowiadającą się karierę sportową?
Złożyło się na to kilka rzeczy. Po pierwsze powielające się kontuzje. O ile nie były one na tyle poważne, żeby w danym momencie absolutnie zakończyć moją karierę, to pojawiały się coraz częściej i coraz ciężej było mi złapać rytm w treningu i rozwoju kariery.
Tyle że drobne kontuzje to chyba "everyday life" w życiu sportowców i jak ktoś chce osiągnąć sukces w sporcie, to nie są one na tyle wielką przeszkodą, by zupełnie zrezygnować. Mam przeczucie, że u ciebie zagrało coś jeszcze.
I nie mylisz się. Po tym, kiedy zacząłem grać w ekstraklasie, zacząłem coraz częściej mieć poczucie, że czas coś zmienić i że być może zawodowe granie w kosza nie jest moją drogą życiową – mimo że rok wcześniej przeniósłbym góry, żeby w ogóle w tamtym miejscu się znaleźć. Kolejne kontuzje potraktowałem zatem trochę jako znak.
Wiedziałeś, co chcesz robić, jak wyrzucisz grę w kosza... do kosza?
Nie, nie miałem totalnie pojęcia, co dalej. Nie była to łatwa decyzja, ponieważ pół życia spędziłem na tym, żeby dojść do tego momentu i na początku nikt tej decyzji nie rozumiał. Ludzie pukali się w głowę, ale nie było to ani pierwszy, ani ostatni raz, kiedy tak się działo (śmiech). W życiu nauczyłem się ufać intuicji i podejmować zmiany niezależnie od tego, czy inni to od razu zrozumieją lub nie.
Koniec końców była to najlepsza decyzja w moim życiu, choć gdybym życie miał przeżyć jeszcze raz, to na pewno znów podjąłbym się grania jako nastolatek.
Jak zareagowali na tę wieść twoi bliscy?
Większość dziwiła się mojej decyzji, ale nie oczekiwałem jakiegoś wielkiego zrozumienia. Tym bardziej, że nie zrezygnowałem z kariery koszykarskiej, żeby momentalnie przejść na jakiś wysoki poziom robienia czegoś innego, tylko właściwie kilka miesięcy później wyjechałem do Londynu, żeby serwować kawę i próbować dostać się na studia, mieszkając w malutkim pokoiku.
Z boku wyglądało to kuriozalnie, ja natomiast czułem, że jestem na właściwej drodze. Całe życie chodziłem do szkół anglojęzycznych czy międzynarodowych, ale tak naprawdę nie mogłem tego wykorzystać. Zawsze byłem uziemiony przez podporządkowanie mojej karierze koszykarskiej. Wreszcie mogłem wyjechać, gdzie tylko zechcę – tak naprawdę wtedy cały świat stał otworem.
Nie czułeś, że porzucasz ogromną szansę na sławę i poklask dla – jak sam przyznałeś – serwowania kawy?
Pewnie można było tak pomyśleć. Grając w ekstraklasie jako 19-latek, to w sumie wiedziesz całkiem fajne życie. Jest to życie pełne wyrzeczeń oczywiście, ale jako młody chłopak stajesz się lokalnym celebrytą – choć może to złe słowo – stajesz się rozpoznawalny, czujesz, że spełniasz jakieś tam marzenia.
Niemniej mało mnie interesował lokalny poklask, zawsze chciałem robić rzeczy na dużą globalną skalę, zawsze byłem tym dzieciakiem z wielkimi marzeniami i aspiracjami. Paradoksalnie to właśnie te wielkie aspiracje pomogły mi to wszystko rzucić i zaczynać od zera w totalnie nieznanym mi mieście. Jak szaleć, to szaleć (śmiech).
Dlaczego twój wybór padł na Londyn?
Po zakończeniu kariery jeszcze kilka miesięcy mieszkałem w Poznaniu, zacząłem studia na uniwersytecie ekonomicznym, ale wiedziałem, że tu nie zostanę. Powoli zaczęły pojawiać się myśli, żeby wystartować z własnym biznesem, bo wzięło mnie na to, żeby koniecznie zrobić coś własnego.
Niemniej, odkładając na chwilę pandemię na bok, od wielu lat żyjemy w najbardziej ekscytujących czasach w historii, gdzie w dwa kliknięcia możesz polecieć na drugi koniec świata, a za kolejne kilka kliknięć możesz zaaplikować gdzieś na studia i o pracę. Gdyby coś takiego powiedzieć naszym dziadkom, no to pomyśleliby, że to jest jakieś science fiction. Stwierdziłem, że byłbym głupi, nie korzystając z takiej otwartości świata.
Londyn był na wyciągnięcie ręki z racji bycia jeszcze wtedy w Unii Europejskiej, więc musiałem spróbować. Nigdy w życiu tam nie byłem, więc wsiadłem w samolot i poleciałem. Miałem rodzinę znajomych mojej mamy, którzy byli na tyle mili, że mnie przyjęli, żebym ogarnął najważniejsze sprawy. Do dziś jestem im potwornie wdzięczny.
Jak już tylko przyleciałem do Londynu, to bardzo szybko wiedziałem, że tam zostanę. Czułem niesamowitą energię i myślę, że wynikało to z tego, że zawsze chciałem mieszkać w dużym mieście, gdzie coś się dzieje na dużą skalę. Nie wiedziałem jeszcze, z czym to się je, jak to ogarnąć, ale jednego byłem pewien – nie zmarnuję tu ani dnia.
Trudno nie odnieść wrażenia, że z jednej strony twardo stąpasz po ziemi, a z drugiej chodzisz z głową w chmurach.
Może to było wtedy naiwne myślenie – kilkanaście milionów ludzi, kolejne pewnie setki milionów, które marzą o tym, żeby tam być, a ja czuję, że wszystko się uda i to na dużą skalę... Niemniej, czemu nie? Moje pierwsze odczucie było takie, że tutaj nie ma żadnego sufitu, jeżeli chodzi o to, co mogę osiągnąć, niezależnie skąd zaczynam. Dawało mi takie niesamowitego kopa.
A na początek cel był jeden – szybko znaleźć obojętnie jaką pracę, aby móc się w Londynie utrzymać i totalnie podążyć swoją drogą bez potrzeby wspierania się finansowo od rodziców – co dla mnie oznaczało dorosłość.
To jak wyglądały twoje początki zawodowe?
Wyjątkowo dobrze muszę przyznać. Zacząłem od krótkiego, kilkutygodniowego stażu w jednej z większych agencji marketingowych, oni obsługiwali wtedy Canon’a, który w 2013 był sponsorem London Fashion Week, na który udało mi się załapać i być przy organizacji. Było to niesamowite przeżycie – być tam i poczuć prawdziwy Londyn, być świadkiem, jak organizacja takiego eventu wygląda. To było naprawdę niesamowite.
Wiedziałem jednak, że to chwilowe zajęcie wokół samego eventu, więc szukałem pracy w sklepach z odzieżą, w gastronomii. Udało mi się dostać pracę w Joe & The Juice, którzy wtedy byli już dużą siecią barów z sokami i kawą w Danii, a w Londynie zaczynali się rozwijać.
Bardzo mnie przyciągnął ten brand, szybko awansowałem od tzw. "juicera" do managera, który trenował nowych pracowników. Czułem, że ta firma ma ogromny potencjał i jeśli skupią się bardziej na mediach społecznościowych i customer relationship, to może być to hit.
W drugim czy trzecim miesiącu pracy wysłałem e-maila do jednej z dyrektorek, w którym napisałem, że mam dla nich super pomysły i jeżeli się ze mną nie spotkają, to będzie to duży błąd (śmiech). Skończyło się na tym, że doszło do spotkania i zlecono mi przygotowanie prezentacji na temat tego, co chcę wprowadzić. Żeby wynagrodzić moje zaangażowanie, dali mi właśnie pozycję training managera, bo wtedy jeszcze nie planowali nikogo zatrudniać do marketingu w UK.
Na czym polegały twoje rozwiązania?
Zacząłem poznawać mnóstwo osób, które tam przychodziły na co dzień. Część treningów polegała na tym, żeby nawiązywać jak najbliższy kontakt z klientem, żeby jak najwięcej zapamiętywać. Wiedziałem, że każdy z naszych lokali opierał się przede wszystkim na stałych klientach.
Chciałem, by nasz team pamiętał nie tylko imię takiego klienta, ale co lubi, czego nie lubi, żeby być na takim poziomie, że jeżeli widzisz, że ktoś wchodzi, to my od razu przygotowujemy jego zamówienie, zanim w ogóle zdąży je złożyć. Chciałem też, żeby Joe & The Juice to był swego rodzaju lifestyle, a każdy pracownik reprezentował bardzo sprecyzowane wartości i image.
Trafiłeś za trzy punkty?
Faktycznie udało nam się to w pewien sposób osiągnąć. Mieliśmy niesamowity team i staliśmy się częścią codziennego życia wielu naszych klientów. Przez to poznałem też sporo osób ze świata gastronomii, mody, biznesu, sportu w tym piłkarzy Premier League, gwiazd TV, no i także byłą dyrektorkę PR jednego z najbardziej wtedy znanych nowych klubów w Londynie w tamtym czasie – Tonteria.
Mega się zakumplowaliśmy. Zacząłem bywać na jej imprezach, kolacjach i takim znowu decydującym momentem było, jak zaprosiła mnie na swoje 30. urodziny, które organizowała w Café Royal, gdzie pojawiła się prawdziwa śmietanka towarzyska. Kilka osób z brytyjskiej arystokracji, projektanci mody, relacja z urodzin była opublikowana w słynnym Tatler Magazine. Łącznie 30 osób… a w tym także ja, co było dla mnie na tamten moment strasznie zabawne.
Zgaduję, że poznałeś tam kogoś ciekawego.
Na tej imprezie byli też jej szefowie, czyli założyciele Tonterii, Marc Burton i Guy Pelly. Marc kończył wtedy pisać książkę ze Steve’m Forbes’em, Guy to najbliższy przyjaciel William’a i Harry’ego z czasów szkolnych i założyciel kilku znanych klubów, regularnie na okładkach gazet.
Udało mi się ich poznać podczas kolacji i skończyło się tak, że spotkaliśmy się jeszcze raz na lunchu i wtedy Marc powiedział "widzę w tobie bardzo dużo siebie, gdy byłem w twoim wieku, więc chciałbym zaproponować ci pracę. Będziesz miał trzy miesiące, żeby udowodnić mi, że nie popełniłem błędu". No i od stycznia 2014 roku zacząłem pracować w ich teamie marketingowym.
Znów rzucałeś pomysłami równie celnie, co piłką?
Celem Tonterii było stworzenie najbardziej znanej, epickiej poniedziałkowej nocy w Londynie. Tak – poniedziałkowej (śmiech)! Gdy dołączyłem do ich teamu, ten proces już się zaczął, a kolejne miesiące to były kolejki ciągnące się po kilkaset metrów.
Organizowaliśmy totalnie szalone rzeczy – od pokazów meksykańskich zapaśników w środku nocy, przez jeżdżący zabawkowy pociąg przyczepiony do sufitu serwujący shoty tequili do stolików, pokazy połykaczy ognia i wiele, wiele więcej.
Ludzie pchali się drzwiami, oknami no i portfelami. Nasz najdroższy stolik w poniedziałek wydał u nas ponad 78 tys. funtów... w jedną noc! Przychodziły tam rodziny królewskie z bliskiego wschodu, celebryci jak Will.I.Am, Timberlake, Sheeran czy Leonardo DiCaprio, książę Harry i wielu innych.
Przewijały się tam takie niesamowite osoby, że dla chłopaka, który ma 20 lat i jeszcze półtora roku temu zastanawiał się, co zrobić po karierze koszykarskiej w Poznaniu, to był duży skok.
Przekładałeś jakoś sportowe doświadczenie do życia zawodowego i biznesu?
Myślę, że wyrobiłem sobie pewien charakter oraz dyscyplinę grając w kosza i duże skupienie na pracy i rozwoju. Nauczyłem się, żeby nie odpuszczać, bo w przeciwnym razie bardzo szybko możesz wszystko stracić. To powodowało, że nowe wyzwania były fascynujące i jeszcze bardziej napędzały mnie do działania.
Miałem wręcz obsesję, żeby nie stanąć w miejscu. Każdego dnia budziłem się i martwiłem, żeby nie stracić tempa rozwoju mojego życia. Spowodowało to, że nigdy, ani przez sekundę, ten nieziemski wręcz lifestyle dla 20-parolatka nie sprawił, że zatraciłem się w nim i jednocześnie nie straciłem głodu, by rozwijać się dalej.
Choć pracowałem dzień i noc, to do dziś ani razu nie wziąłem w życiu żadnych narkotyków, a gdy pojawiałem się w klubie, zawsze byłem trzeźwy i skupiony na pracy, co w tym biznesie nie jest takie oczywiste. Na pewno też ważny był wtedy wpływ Marca, który był przedsiębiorcą z dużymi sukcesami, a w Tonterii zawsze można było go spotkać jedynie z butelką wody mineralną.
Moja dalsza chęć działania plus nie do opisania inspiracja wszystkimi ludźmi, którzy przewijali się przez drzwi naszego klubu, sprawiły, że jeszcze bardziej chciałem stworzyć swój własny biznes.
Z tego, co mi wiadomo, nie od razu padło na Embargo.
Na początku padło na markę modową #TheKrag, co z języka afrikaans oznacza siłę, odwagę, potęgę. Pomysł powstał, zanim jeszcze temat Embargo w ogóle pojawił się w naszych głowach. Wraz z Magdą Dudarską i Jędrzejem Guzikiem, czyli przyjaciółmi jeszcze z Poznania, skupiliśmy się na modzie męskiej, a filozofię marki na tych mężczyznach, którzy są naturalnymi liderami, ludźmi zmieniającymi i napędzającymi ten świat. #TheKrag to był ten instynkt, z którym się rodzą.
Skąd akurat taki pomysł?
Zanim powstały takie piękne słowa jak leadership i miliony kursów, podcastów i książek na ten temat, to nawet jak się cofniemy do koczowniczego trybu życia, zawsze w plemieniu był ten jeden osobnik, który zazwyczaj podejmował najważniejsze decyzje, a inni podążali za nim.
I to było naturalne. Czy to byli później filozofowie greccy, czy dowódcy rzymscy. W dzisiejszych czasach mamy biznesmenów, sportowców, influencerów czy polityków. Oni są ludźmi, którzy napędzają ten świat. W dobry lub zły sposób, ale mają tę siłę, że inni za nimi podążają.
The Krag był dla nas podstawą i stworzyliśmy wokół tego markę. No i coś się udało! Bez żadnych wielkich pieniędzy i know-how byliśmy w największych magazynach na świecie jak GQ, Vogue, Elle, Glamour, nasze kolekcje nosiły znane osoby, byliśmy w kilku fajnych concept storach, więc było to na pewno niesamowite przeżycie.
Twoja następna praca kręciła się wokół gastro. Rozumiem, że to wpłynęło na wybór kolejnego biznesu?
Jak najbardziej. Problem, który rozwiązujemy, doświadczyliśmy “na własnej skórze”. Pomysł Embargo wziął się stąd, że mój obecny wspólnik Tsewang Wangkang był stałym klientem Tonterii. Był też wtedy na świetnej pozycji w JP Morgan, czyli absolutnie czołowym banku inwestycyjnych z biurami na całym na świecie.
Nawiązaliśmy relację, bo ja byłem dyrektorem marketingu w klubie, a on naszym stałym klientem. Następnie się zakumplowaliśmy. Zdawałem sobie sprawę, że każdy biznes gastronomiczny, łącznie z naszym klubem, opiera się w ogromnej mierze na stałych klientach takich jak on – bez nich nasz biznes nie istnieje.
Niemniej gdyby mnie ktoś zapytał, ilu takich stałych klientów mam, ile nowych udało się pozyskać, ilu stałych bywalców mi ubyło, to w życiu bym nie był w stanie odpowiedzieć. Nie mówiąc już o możliwości komunikacji z nimi, czy nagradzaniu za lojalność. Czułem, że poza napędzaniem PR-u, doskonaleniem produktu czy szkoleniem często zmieniającego się personelu, to tak naprawdę “pływamy nago” i liczymy, że jakoś to pójdzie.
Znając już Twoje podejście, nie mogę w to uwierzyć.
O ile nie jesteś Starbucks’em czy Costą, to takie są realia naszej branży. Jako zarządzający oczywiście znałem niektórych stałych klientów, ale jak masz setki osób, to nie jesteś w stanie poznać wszystkich. Nie mówiąc już o sytuacji, gdzie masz więcej niż jeden lokal i rotację w personelu, nawet minimalną. Chodziło o to, że nie było żadnego prostego systemu, narzędzia, żeby się nimi komunikować czy np. zauważyć, że niektórzy przestali przychodzić i coś z tym zrobić.
Nagle nas tak uderzyło, że mamy do czynienia z biznesem, który jest na całym świecie w każdym mieście i jest wart globalnie tryliony dolarów. Cały ten biznes polega na klientach i na powracających klientach, ale cały biznes też nie ma zielonego pojęcia, kim oni są.
Oni po prostu, podobnie jak my wtedy, otwierają drzwi, pracują nad marką i produktem i liczą, że ludzie przyjdą i wrócą, ale z punktu widzenia biznesowego mamy klapki na oczach. Uważaliśmy, że trzeba coś z tym zrobić i zastanawialiśmy się, dlaczego nikt tego jeszcze nie robi i tej dużej luki nie pokrywa.
Byliście pionierami w tej dziedzinie, czy był ktoś przed wami?
Okazało się, że ludzie próbowali i próbują, jednak zawsze czegoś brakowało, coś zawsze powodowało, że to jednak nie funkcjonowało. Czy to było zbyt skomplikowane dla klienta, czy obsługiwało pojedyncze miejsca. To jest bardzo rozproszona branża, gdzie większość brandów to małe i średnie biznesy, nikt tam nie ma czasu i know-how, żeby robić jakieś skomplikowane implementacje i wprowadzać skomplikowane systemy.
Możesz wskazać jakie błędy konkretnie popełniali?
Po stronie klienta nie brano pod uwagę faktu, że jeśli zamawiasz jedzenie na wynos czy bukujesz restaurację, to siedzisz w domu lub w biurze, więc masz czas, żeby sobie ogarniać taką aplikację. Natomiast jeśli jesteś w biegu po kawę, szybki lunch ze znajomymi, wychodzisz na drinka, to na użycie aplikacji masz kilka sekund i po prostu chcesz, żeby taka aplikacja pomagała, a nie utrudniała życie. W wielu aplikacjach było też widać absolutny brak zrozumienia gastronomii, serwisu w godzinach szczytu i generalnie codziennych realiów.
Tam nie może być rozwiązań, których musisz się długo uczyć. W przeciwnym razie po prostu zrezygnujesz z tego, bo rano przychodzisz po tę kawę, a nie po to, żeby użyć aplikacji.
Uczyliście na cudzych błędach?
Było wiele takich rzeczy, których po drodze się nauczyliśmy i stwierdziliśmy, że wiemy mniej więcej, czemu dotychczas to nie działa. Mimo że problem jest ogromny i globalny, spróbowaliśmy stworzyć produkt i aplikację, która będzie funkcjonowała zarówno dla sieciówek, jak i tych małych biznesów, bo przez pierwsze lata te małe będą dla nas takim codziennymi realiami. Ale wielu błędów musieliśmy się nauczyć na własnej skórze.
To kiedy zaczęliście?
W kwietniu 2017 roku mieliśmy wersję beta, żeby od czegoś zacząć. Produkt miał wiele do życzenia na tym etapie, ale doszło kilku fajnych inwestorów, którzy rozumieli naszą wizję, widzieli, że ja mam to know-how od strony branży, wiem, czego jej potrzeba, a mój wspólnik ogarnia stronę finansową i biznesową na najwyższym poziomie. Kilka znanych brandów gastronomicznych w Londynie też wspierało naszą wizję i chcieli być tego częścią. No i stwierdziliśmy oboje z Tsewang’iem, że rzucamy wszystko i angażujemy się w to na 100%.
Czyli Ty najpierw rzuciłeś kosza, potem kawiarnię, jeszcze później bycie dyrektorem w klubie, a Twój wspólnik...
Rzucił bardzo intratną pozycję w JP Morgan, a ja rzuciłem taki dream life dwudziestoparolatka. To też było ciekawe, bo rezygnujesz nagle z pozycji, gdzie zarządzasz jednym z najbardziej znanych klubów w Londynie, co sprawiało, że gdziekolwiek się nie pojawiłem – czy to restauracji, czy barze – to wszystkich znasz.
Obcujesz na co dzień z niesamowitymi ludźmi, nie tylko tymi znanymi, ale także nieznanymi, którzy są niesamowicie inspirujący. Zarabiasz naprawdę dobre pieniądze jak na swój wiek.
Wielu miało mnie za wariata i pukało się w głowę, żeby jednak rzucić to wszystko i od zera budować jakiś biznes, który może się udać lub nie. Tym bardziej, że wielu już próbowało zrobić to, co my przed nami, a pierwsza wersja naszego produktu była naprawdę mało imponująca. Ale znowu była to jedna z tych najlepszych decyzji w moim życiu.
Skądś już kojarzę tę sytuację...
Takich sytuacji było mnóstwo, podobnie jak rzucałem kosza. Obiecałem sobie, że jak kiedyś uda mi się osiągnąć sukces w życiu, to napiszę o tym książkę i skupię się właśnie na tych sytuacjach, które miały być najgorszymi decyzjami w moim życiu, a zawsze okazywały się najlepszymi. Jeśli choć jednej osobie doda to otuchy w takim momencie, to będę przeszczęśliwy.
Daj mi tylko znać, jak ją wydasz. Chętnie przeczytam i sam się zainspiruję!
Masz moje słowo! (śmiech)
Wracając do Embargo – jaką korzyść mają klienci, a jaką lokale?
Dla nas główną misją było stworzenie sytuacji win-win. Jak możemy stworzyć platformę, która daje maksimum korzyści dla obu stron – klienta i biznesu, gdzie żadna nie traci, a tylko zyskuje, a po drodze personel się z tym nie męczy a my jako spółka mamy skalowalny model biznesowy i produkt.
Od strony klienta sytuacja jest bardzo prosta. W jednej aplikacji, która działa na zasadzie portfela na karty lojalnościowe, masz wszystkie karty lojalnościowe swoich ulubionych miejsc. Im bardziej rośniemy, tym więcej tych miejsc w aplikacji jest.
Klienci mają zazwyczaj kilka takich regularnych lokali. Gdyby nie było Embargo, to sytuacja wyglądałaby tak, że trzy miejsca dadzą ci kartki na pieczątki, cztery inne mają własną aplikację, a w kolejnych możesz liczyć tylko na to, że twój kelner, barista czy manager cię zapamięta.
Zanim zbierzesz na tym kawałku papieru wszystkie pieczątki na darmową kawę, to już ją zgubisz trzy razy lub po prostu nie weźmiesz jej ze sobą. Nie będziesz ściągał kilku aplikacji do każdego z tych miejsc, ponieważ A – brakuje ci miejsca w telefonie, B – nie chce ci się rejestrować za każdym razem, C – każde miejsce będzie miało inny system i sposób użytkowania, nieraz totalnie abstrakcyjny w realiach lokalu gastronomicznego. Z kolei w innych miejscach, może po prostu zmienić się personel i już nikt nie będzie pamiętał, że byłeś stałym klientem.
Co wy z tym robicie?
Kończymy z tym wszystkim! Jedna aplikacja, jeden sposób na zbieranie pieczątek w jednym miejscu, jeden login i jedziemy. W każdym z miejsc używasz jej tak samo i zajmuje to dosłownie w kilka sekund. Ponadto w momencie, kiedy gdzieś się przenosisz, przeprowadzasz, zmieniasz biuro, możesz szybko zobaczyć, co jest wokół ciebie.
Brzmi świetnie! Przyznam się, że już pobrałem twoją apkę i nie mogę doczekać się darmowego vegan ramenu. Natomiast co zyska mój ulubiony lokal?
Od strony samego lokalu gastronomicznego tutaj jest ogrom tej wartości skupionej. Po pierwsze, niezależnie, czy to biznes duży, czy mały dostajesz swoją własną cyfrową, bezdotykową i w pełni eco-friendly kartę lojalnościową na zasadzie plug & play – podaj nam swoje logo, system lojalnościowy i będziesz live w 1-2 dni robocze. Twoi klienci już nigdy nie zgubią Twojej “kartki na pieczątki”, bo jest zawsze na telefonie klienta, Ty jako biznes kończysz z drukowaniem miliona kartek. Zero szkolenia dla personelu, zero skomplikowanych implementacji.
Ale nie tylko o tę kartkę na pieczątki chodzi. Jako biznes otrzymujesz cały system zarządzania klientami tak zwany CRM, gdzie widzisz po raz pierwszy, ilu masz stałych klientów, ilu wraca, a ilu nie, ilu nowych pozyskałeś, ile pieczątek zebrali i jak często przychodzą w ciągu tygodnia i wiele więcej. A co najważniejsze, możesz bezpośrednio się z tymi kluczowymi klientami komunikować.
Możesz ich wreszcie sprawnie poinformować o nowym menu, ofercie itp. Możesz wysłać wiadomość do wszystkich stałych klientów lub np. tych, co przestali przychodzić. Czyli możliwa jest komunikacja z klientem, którego przed chwilą nazwaliśmy najważniejszym dla biznesu gastronomicznego.
Jak wygląda obsługa Embargo od strony lokalu?
Bez żadnego know-how wszystko możesz sobie zaplanować, spędzając nad tym 10 minut miesięcznie. Logujesz się, sprawdzasz statystyki, wybierasz, co chcesz zrobić, planujesz, kiedy wysłać daną wiadomość, kod promocyjny, informację o promocji, e-mail, done! I robisz więcej marketingu, niż kiedykolwiek byś marzył_a.
A to wszystko na zasadzie prostej i bardzo przystępnej subskrypcji miesięcznej, która prawie nic nie zmienia w budżecie lokalu, a dla nas przy dużej skali buduje fajny dochód i daje skalowalny model biznesowy przy niemal śladowym churnie.
Sprawdziłem, jak rozwijało się Embargo w UK i boom na waszą aplikację nastąpił tam już jakiś czas temu.
Boom to zawsze rzecz względna, ale na pewno, kiedy już dopracowaliśmy aplikację, to naprawdę fajnie zaczęła śmigać – wielu użytkowników ściągnęło Embargo przez rekomendację naszych lokali, ale także wielu influencerów zaczęło używać naszej appki i często bez naszej wiedzy dzielili się tym na mediach społecznościowych.
Był taki moment, że byliśmy bardzo wysoko w App Store w Wielkiej Brytanii z bardzo małym budżetem marketingowym. Po czym w 2019 roku już wiedzieliśmy, jak aplikacja powinna działać. Wtedy musieliśmy wprowadzić system CRM, bo to on będzie kluczowy, to dzięki niemu będziemy mogli pobierać opłaty. Pierwsza wersja ruszyła latem 2019 roku.
Po drodze cały czas rośliśmy, rozwijaliśmy się. Coraz więcej znanych i fajnym miejsc dołączało do nas. Co ciekawe takim momentem, gdzie zaczęliśmy rozmowy z potężnymi markami i planowaliśmy skalować poza Londyn, był początek 2020 roku.
Wtedy jak wiemy, niespodziewanie uderzyła pandemia i wydawało się, że kaplica. Mieliśmy akurat rundę finansowania, która troszeczkę się rozpadła, bo miała się zamykać na przełomie lutego i marca, a wtedy wszystko, za przeproszeniem, pieprznęło.
To był moment, w którym stwierdziliśmy "If you are going through hell, keep going", najwyżej zatoniemy, ale przeniesiemy góry po drodze. Nie zatrzymaliśmy się nawet na sekundę, nie czekaliśmy, aż coś się zmieni. Zastanawialiśmy się tylko, jakie miejsca otworzą się najpierw, jakie miejsca będą funkcjonowały, nawet jak covid jeszcze będzie działał i co możemy zrobić tu i teraz.
Stwierdziliśmy, że to będą kawiarnie, restauracje typu grap and go, czyli burgerownie, pizzerie etc. – takie miejsca, które zawsze będą funkcjonowały przynajmniej na wynos. Poświęciliśmy też sporo czasu na dalszy rozwój produktu, analizę danych i mocno zmieniliśmy proces sprzedażowy.
No i wasz statek sprawnie wypłynął w rejs i to nie tylko dlatego, że wyspy są otoczone wodą.
Nasze skupienie na sto procent sprawiło, że przed lockdownem byliśmy tylko w Londynie, a dzisiaj jesteśmy w dwudziestu kilku miastach w sześciu krajach – Anglii, Arabii Saudyjskiej, Katarze, Portugalii, Serbii no i w Polsce. Choć nasz produkt nigdy nie przestanie się rozwijać – nigdy na to nie pozwolę – to uważam, że mamy mocny, skalowalną platformę i obecnie, gdy napisze do nas kawiarnia w Honolulu, to nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy ją wypuścili.
Twoje sukcesy pokazują, że jesteś bardzo sprawnym przedsiębiorcą. Aż nie sposób nie nazwać Cię The Krag. Czym się kierujesz, podejmując tak ważne decyzje?
Ja tego, co się dotychczas wydarzyło, nie nazywam sukcesem. Wierzę, że wszystko jeszcze przede mną, a co się wydarzyło to niesamowita przygoda i lekcja ze wspaniałymi momentami, ale także wieloma gorszymi. Niemniej jak chodzi o ostatnie lata z Embargo, to sprawdziły się nasze trzy zasady, które uważam za kluczowe, żeby osiągnąć sukces w jakimkolwiek biznesie. Wyrobiłem to na bazie własnych doświadczeń, ale też inspirując się historiami innych przedsiębiorców czy bardzo znanych biznesów.
Po pierwsze trzeba mieć totalną obsesję na punkcie własnego produktu czy usługi. Taką obsesję, że jeżeli ty w jakimkolwiek momencie rozwoju firmy patrzysz na swój produkt sprzed roku i się nie śmiejesz z niego i nie masz takiego poczucia, że "jak my to do cholery sprzedawaliśmy" to znaczy, że się nie rozwijasz wystarczająco szybko.
Druga rzecz – “nie możesz pokonać kogoś, kto się nie poddaje”. Często o sukcesie firmy decyduje, ile jesteś w stanie wytrzymać jako founder czy jako zespół. Zresztą Ben Horowitz kiedyś świetnie podsumował codzienność foundera start-up’u – “jako CEO start-up’u zawsze spałem jak dziecko – budziłem się co 2 godziny i płakałem” (śmiech).
A trzecia kwestia jest taka, czy na swojej drodze spotkasz ludzi, którzy w odpowiednim momencie dadzą ci wsparcie. Czy to merytoryczne, czy to finansowe. Może to być w kluczowej inwestycji, czy też otwarcia odpowiednich drzwi, które zmienią twój biznes.
Wszystkie trzy bardzo się dla nas sprawdziły podczas lockdownu.
Wiem, że jesteście już Polsce, ale jak wyglądało wejście na nasz rynek?
Początkowo chcieliśmy wejść do Polski dopiero pod koniec lata. A pilotaż, który odbył się w Poznaniu w połowie kwietnia, był raptem w kilku lokalach i było to dla mnie bardziej testem. Chciałem zobaczyć, jak się to przyjmie i na bazie tego wyrobić sobie case studies – żeby jak już zaczniemy aktywną, to móc przygotować prezentację, w której mam feedback od tych kilku lokali.
I jak wyszło?
To przerosło nasze najśmielsze oczekiwania! Dzięki temu, że te miejsca pochwaliły się współpracą w mediach społecznościowych, plus – przez znajomych ludzie zobaczyli, że Embargo jest w Polsce, to odezwała się do nas cała masa miejsc lub dostałem intro do świetnych marek na Polskim rynku. I nagle z tych kilku lokali zrobiło się kilkadziesiąt.
Na obecną chwilę do Embargo dołączyły już genialne lokale jak Vegan Ramen Shop, Viet Street Food, Prochownia Żoliborz czy Ochota na Sushi w Warszawie, Up In Smoke, Luna czy PLAN Za Groblą w Poznaniu, a także MISS TI, czyli herbaciarnia Quebonafide w Krakowie. Praktycznie codziennie dołączają kolejne.
Jedna rzecz, która bardzo mnie ucieszyła, że ta adopcja jest jeszcze szybsza niż w UK. Zawsze o Polsce mówiłem jako o takim rynku, w który chcę uderzyć, bo moim zdaniem użytkownik w Polsce jest niezmiernie tech savvy, my uwielbiamy rozwiązania technologiczne. Już w pierwszych dniach byliśmy 24. aplikacją na Polskim AppStore w kategorii Food & Drink – zaraz za Starbucks i przed Costa Cafe.
Tech savvy… uwielbiam takie słowa. Czyli twierdzisz, że my Polacy doskonale ogarniamy technologię?
Ktokolwiek nas łączył i rekomendował, miał świetne rozumienie tego, co my robimy. Lokale w Polsce cały czas szukają inspiracji i nowych rozwiązań. To jest dla mnie mega fascynujące i chyba jednym z głównych powodów, dla których branża gastronomiczna od wielu lat tak prężnie się rozwija. Fajnie, że Ci właściciele też rozumieją, że Embargo to nie tylko kartka na pieczątki w formie cyfrowej.
Tak samo było podczas mojej rozmowy z menadżerem Vegan Ramen Shop – jedną z pierwszych rzeczy, którą powiedział, brzmiała: “jakby co to my nigdy nie mieliśmy kartki na pieczątki czy jakiejkolwiek lojalnościówki i nigdy nie planowaliśmy”.
A skończyło się tak, że do Embargo dołączyły wszystkie miejsca i zrozumieli, że tu nie chodzi o znacznie więcej. I nawet jeżeli nasz biznes śmiga, to jest platforma, która pozwala jeszcze szybciej skalować, budować jeszcze trwalszy biznes oparty na bliskiej relacji ze swoimi klientami.
Powoli zaczynam robić się głodny, więc chciałbym, żebyś już tylko wskazał, jaki jest według Ciebie najlepszy przepis na gastro-biznes?
Myślę, że oprócz doskonalenia produktu i mocno określonego brandu to przede wszystkim budowanie relacji pomiędzy lokalem a jego najważniejszymi klientami. I sprawienia, żeby ta ich relacja była zawsze taka, żeby obie strony wygrywały.