12-14 milionów złotych ma kosztować kampania Polskiego Komitetu Energii elektrycznej, która ma przekonać Polaków, że wysokie ceny energii to broń Putina. Nawet jeśli tak jest, to czy musimy wydawać na to kilkanaście milionów? Na tę kampanię zrzuciły się państwowe koncerny energetyczne, rachunek zapłacą ich klienci.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Państwowe firmy energetyczne wydały 12-14 mln zł na kampanię z Putinem
Ma ona pokazać, że to Putin jest odpowiedzialny za wysokie ceny prądu
Akcja przypomina kampanię żarówkową, która winą za ceny prądu obarczała UE
Koszt kampanii mógłby pokryć kosz ciepła z węgla dla ponad 10 tysięcy osób
12-14 milionów złotych to mniej więcej tyle, ile więcej za prąd będzie musiała zapłacić w przyszłym roku Częstochowa. Za tę sumę można byłoby kupić niemal 8 tysięcy ton węgla w Polskiej Grupie Górniczej (za ponad 1700 zł za tonę). Taka ilość surowca wystarczyłaby do ogrzania 2,6 tys. gospodarstw domowych, co przełożyłoby się na ok. 10,4 tys. mieszkańców. "To wielkość Parczewa, Sycowa czy Ciechocinka" - pisze Wyborcza.biz.
Tymczasem właśnie taką ilość pieniędzy przepalamy, by poinformować, że wysokie ceny energii są bronią Putina. To kampania Polskiego Komitetu Energii Elektrycznej, czyli stowarzyszenia firm tworzących sektor energetyczny w Polsce. Zgodnie z deklaracjami twórców, ma ona przeciwdziałać rosyjskiej dezinformacji i informować, dlaczego prąd w Polsce drożeje.
Zrzuciły się na nią spółki energetyczne, za wszystkim - jak donosi "Gazeta Wyborcza" - stoi ponoć Jacek Sasin. Identycznie było w przypadku poprzedniej głośnej i średnio sensownej kampanii - "żarówkowej", sponsorowanej przez Towarzystwo Gospodarcze Polskie Elektrownie, w skład którego weszło 5 spółek energetycznych: Enea Połaniec, Enea Wytwarzanie, PGE GiEK, Tauron Wytwarzanie, PGNiG Termika i Energa.
Na czele PKEE stoi Wojciech Dąbrowski, prezes PGE. Wiele razy stawał już na konferencjach prasowych obok premiera, ministrów i dał się poznać jako ich wierny sojusznik. TGPE jest członkiem PKEE.
Po co ta kampania?
Jak czytamy na stronie PKEE, "flagowym elementem najnowszej kampanii są billboardy, z niezwykle wyrazistą i jednoznaczną grafiką - słup energetyczny rzuca cień karabinu maszynowego". Zdaniem autorów to jednoznacznie wskazuje, że energia elektryczna jest "jednym z elementów wojny". Całości dopełnia wizerunek Władimira Putina i podpis "wysokie ceny energii to też jego broń".
Z wypowiedzi analityków rynku medialnego wynika, że nie za bardzo wiadomo do kogo skierowana jest najnowsza kampania PKEE. Polacy raczej kojarzą podwyżki z wojną. Wychodzi jednak na to, że rząd za pieniądze spółek energetycznych (a więc pieniądze nas - ich klientów) próbuje odsunąć od sobie odpowiedzialność za wysokie ceny prądu, gazu czy węgla.
Próbowali już z żarówką
Dokładnie tak samo było w przypadku kampanii żarówkowej. Rada Reklamy orzekła, że "doszło do naruszenia standardów wynikających z Kodeksu Etyki Reklamy w zakresie, w jakim zobowiązują one reklamodawców do przekazywania konsumentom rzetelnych informacji, również przy okazji zawierania w przekazie informacji o charakterze ekologicznym".
Rada podkreśliła, "iż informacja o tym, że za 60 proc. kosztów energii odpowiada polityka klimatyczna Unii Europejskiej może być zrozumiana w taki sposób, iż ww. polityka klimatyczna odpowiedzialna jest za 60 proc. ceny za prąd, jaki do zapłaty otrzymuje konsument detaliczny. To z kolei stanowi nieprawdę. Faktycznie, jak wykazały liczne analizy, w tym Komisji Europejskiej oraz Forum Energii, jest to bliższe 20 proc.".
Wtedy też przedstawiciele firm nie byli w stanie wytłumaczyć sensu zorganizowania tej kampanii (a samo spotkanie z dziennikarzami próbowali utajnić). Wirtualna Polska natomiast ujawniła, że za całą inicjatywą stało kierowane przez wicepremiera Jacka Sasina Ministerstwo Aktywów Państwowych, a kosztowała ona ponad 12 mln zł.
Próbują też z ETS
Od kilku tygodni politycy PiS w mediach społecznościowych atakują system ETS i domagają się jego zawieszenia. Posługują się przy tym identycznymi argumentami — a to oznacza, że prezentują tzw. przekazy dnia z centrali. PiS chce zawiesić system ETS, który już kiedyś obarczał winą za wysokie ceny energii.
System jest tak skonstruowany, że środki pozyskane z uprawnień do emisji dwutlenku węgla zostają w kraju i mają iść na unowocześnianie energetyki. Im będzie mniej emisyjna, tym mniej będziemy płacić za dwutlenek węgla. To samonapędzający się mechanizm.
Od 2013 roku polski rząd zarobił na sprzedaży uprawnień ponad 60 miliardów złotych. Przynajmniej połowa tych pieniędzy, zgodnie z unijną dyrektywą, powinna była zostać przeznaczona na transformację energetyczną i odnawialne źródła energii, dzięki której dzisiaj nasze rachunki za prąd mogłyby być dużo niższe. Jednak nie została. - Te środki zostały użyte na zupełnie inne cele i to należy ocenić krytycznie — powiedział "Czarno na białym" były minister gospodarki Janusz Steinhoff. Druga połowa rozpłynęła się w budżecie.