Czasem z żoną patrzymy na ludzi, którzy wychodzą z naszego osiedlowego sklepu obładowani zakupami. – Patrz, jacy bogaci – mówimy wtedy do siebie. Rzecz jasne nie zazdrościmy im, bo zazdrość to zła rzecz. Nie wiemy, kim są, nie wiemy, co robią. Ale teraz podejrzewamy, że to prawdopodobnie ministrowie polskiego rządu.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Wszystko dzięki pani minister Moskwie. Pani minister raczyła bowiem wyjawić pewien pikantny szczegół ze swojego życia.
– Pani robi zakupy, czy mąż robi zakupy? – spytał Bogdan Rymanowski w "Gościu Wydarzeń" w programie Polsat News.
– Obydwoje robimy zakupy – odpowiedziała Anna Moskwa.
– Bolą rachunki? – dopytywał Rymanowski.
– Robimy zakupy poza siecią, w lokalnym sklepie, gdzie te ceny się nie zmieniły, za co jesteśmy też wdzięczni lokalnemu dostawcy – stwierdziła minister.
Co do zasady nie lubię zaglądać ludziom do kieszeni. Ale pani minister sama wystawiła się na strzał. Konstytucyjny minister zarabia miesięcznie 14 tys. 30 zł brutto plus 3 757 zł brutto z tytułu dodatku funkcyjnego. Łącznie daje to kwotę 17 786 zł miesięcznie. Na rękę wychodzi prawie 12,5 tysiąca złotych. Pani Moskwa jest tym samym w gronie kilku procent najlepiej zarabiających osób w Polsce.
W jeszcze mniejszym odsetku znajduje się jej mąż, Paweł Rusiecki. Jest zastępcą prezesa Wód Polskich ds. zarządzania środowiskiem wodnym. Ile zarabia, dokładnie nie wiadomo. Ale prezes Wód Polskich może liczyć na ok. 40 tys. zł pensji brutto. Wychodzi prawie 28 tysięcy na rękę. Zastępca z pewnością zarabia nieco mniej, ale i tak nieźle.
Ja się więc nie dziwię, że pani minister nie zauważyła różnicy cen i była święcie przekonana, że nic nie podrożało. Istniała jeszcze możliwość, że jej sklepikarz już rok temu miał marże w kosmicznej wysokości i po prostu ich nie zmienił.
Ale ta opcja okazała się fałszywym tropem, bo do właściciela sklepu dotarli dziennikarze. Redaktorzy z tego samego Polsatu, w którym pani minister wygadywała głupoty, że ceny w małym sklepie nie poszły w górę.
Okazało się, że właściciel pełni rolę dostawcy, sprzątacza, sprzedawcy i jakoś mu się udaje utrzymać koszty w ryzach. Ale przyznał, że w rok ceny poszły u niego w górę o jakieś 20 procent.
Małe sklepy są drogie
Ogólnie rzecz ujmując, robienie zakupów w małych sklepach to sport ekstremalny. W naszej rodzinie sklep "na dole" jest jedynie opcją wtedy, gdy potrzebujemy czegoś szybko i możemy przymknąć oko na zawyżoną cenę.
Bo masło nie kosztuje 6-7 złotych jak w supermarkecie, ale 8-9. Dobre parówki chodzą po jakieś 8 złotych, a nie 6,50 zł, jak w dużym sklepie. Śmietana kosztuje ponad 4 złote, a nie 3 z hakiem. Nasz mały osiedlowy sklep jest po prostu jakieś 25-30 proc. droższy, niż supermarket. A to i tak nie najgorzej, bo wiele innych, niezależnych, jest jeszcze droższych.
I prawdę mówiąc, bardzo chciałbym wspierać polski handel, kupować u uśmiechniętych kupców. Ale po prostu mnie na to nie stać, i to pomimo faktu, że nie klepiemy biedy. Kiedy czasem muszę trafić do "małego osiedlowego sklepu" jestem wręcz przerażony cenami.
I jest mi przykro, że nie daję rady pomagać polskim handlowcom. Ale to są moje pieniądze, ciężko zarobione. Niestety stać mnie jedynie na wydawanie ich w dużych sklepach i wspieranie firm z korzeniami niemieckimi, francuskimi czy portugalskimi.
Mam na dodatek świadomość tego, że udaje mi się robić zakupy sprytnie. Pisałem niedawno o tym, że "gazetki sklepowe", w formie drukowanej czy cyfrowej, czytają najczęściej ludzie średnio zamożni i nieźle zarabiający. Dlaczego? Bo oni mogą zapolować na promocje i kupić coś na zapas.
Tańsza kawa? Weźmy trzy paczki. Promka na masło? Weźmy kilka kostek. Oczywiście z głową, mając świadomość, że te produkty zostaną spożyte w określonym terminie, a nie wylądują na śmietniku. Ludzie zarabiający mało nie mają takiej możliwości.
Brawo, pani minister!
W każdym razie ja się cieszę, że są na świecie tacy ludzie, jak pani minister, dzięki której polski handel może kwitnąć. No może nie do końca kwitnąć, po przecież rząd, którego członkinią jest pani Moskwa, znowu podbił koszty prowadzenia działalności gospodarczej. I sklepikarz musi już płacić prawie 1420 złotych składek na ZUS, niezależnie od tego, ile uda mu się zarobić.
Jest jeszcze jedna możliwość, ale nie wiem, czy mogę ją brać pod uwagę. Bo założenie, że minister Moskwa nie wie, co mówi, albo kłamie, byłoby chyba niewłaściwe?