Polacy z wakacji nie rezygnują, ale zmieniają nawyki. Wracamy do tego, co było w latach 90., czyli na plażę zabieramy własny prowiant, a wyjście do baru na rybkę to już wielkie wydarzenie. Klasa średnia ugina się pod naporem inflacji.
Reklama.
Reklama.
Wakacje się zaczęły, ale skończyły się czasy beztroski. Teraz liczymy każdy grosz, a jeśli już wyjeżdżamy, to – statystycznie – przeważa opcja, w której turyści pytają o bliskość do dyskontów i sprzęt AGD w wynajmowanych kwaterach.
Zachęcamy do subskrybowania nowego kanału INN:Poland na YouTube. Od teraz Twoje ulubione programy "Rozmowa tygodnia" i "Po ludzku o ekonomii" możesz oglądać TUTAJ. A wkrótce jeszcze więcej świeżynek ze świata biznesu, finansów i technologii.
Inflacja uderzyła w turystów jeszcze mocniej niż rok temu
Z danych Polskiej Organizacji Turystycznej, cytowanej przez money.pl, wynika, że 65 proc. Polaków tegoroczne wakacje planuje spędzić poza domem, to o 5 punktów procentowych mniej niż w ubiegłym roku.
Z kolei platforma nocowanie.pl przeprowadziła ankietę na grupie 2 tys. turystów. Według niej blisko 50 proc. par i rodzin chce zamknąć wydatek w cenie do 100 zł za osobę za noc. Na dwukrotnie wyższy wydatek gotowość deklaruje 34 proc. badanych.
– Ten wariant ekonomiczny wakacji w Polsce to właśnie pokoje bez wyżywienia, więc trzeba je zabrać lub kupić – powiedział money.pl Dariusz Wojtal, prezes Polskiej Izby Turystyki.
– Przy obecnych cenach nie ma szans, by czteroosobowa rodzina mogła pozwolić sobie w rozsądnym budżecie na wypoczynek w fajnym obiekcie z wyżywieniem lub stołowanie się w restauracjach – dodał.
Jego zdaniem, cofnęliśmy się do lat 90., gdy powszechne było, że całe rodziny wyjeżdżały nad morze do kwater, a "wyjście na rybę lub szaszłyk miało rangę wydarzenia" i odbywało się raz, może dwa na cały pobyt.
Czytaj także:
Wakacyjne "paragony grozy" czas start
Wesoło to już było, teraz wakacje to sporo stresu. Bo jak tu odpocząć, gdy ceny coraz wyższe, a w portfelu coraz mniej? Nie dziwi więc, że na plażę zmierzać będziemy z własną kanapką, bo po co się stresować, cieszmy się plażą i morską bryzą.
Tym bardziej że z nadmorskich kurortów już do większości polskich redakcji spływają zdjęcia robione przez turystów w lokalnych barach i restauracjach.
Ryby sprzedawane prosto z kutra specjalnie nie podrożały względem ubiegłego roku, dorsz u rybaka kosztuje ok. 50 zł/kg. Jednak unijne zakazy ograniczają połowy, a – jak tłumaczą rybacy – gramatura jest zbyt mała, żeby oferować go klientom.
Stąd też często widzimy w menu dorsza, tyle że atlantyckiego. I tu się zaczyna, bo trzeba zapłacić 21 zł za... 100 g, czyli cena kilograma to już 210 zł.
– Niestety inflacja, rosnące opłaty za media, ceny transportu spowodowały, że również i my musieliśmy podnieść w tym roku ceny ryb o 20–30 procent – powiedział "Faktowi" Mirosław Mielczarek, który prowadzi restaurację w Kołobrzegu.
Dodał jednak, że choć cena nie jest niska, to dorsz nadal jest najchętniej wybieraną rybą. "Fakt" zajrzał także do trójmiejskich barów. Za pół kilograma sandacza z frytkami trzeba zapłacić 100 zł. Na kwotę składają się:
cena sandacza – 180 zł/kg;
frytki – 10 zł.
Masz propozycję tematu? Chcesz opowiedzieć ciekawą historię? Odezwij się do nas na kontakt@innpoland.pl
Flądra była najtańszą opcją, najtańszą z zestawienia, ale nie oznacza, że tanią. Za kilogram trzeba zapłacić 110 zł. Tyle samo kosztowały śledzie. Na drugim biegunie, czyli najdroższą opcją była kergulena, kosztująca 210 zł/kg.
Z kolei w Kołobrzegu za kilogram miruny trzeba zapłacić 99 zł, za dorsza – 149 zł/kg. Jeśli komuś wystarczy przystawka, to za zupę pomidorową z łososiem płaci się 18 zł. Tyle samo kosztują flaczki z kalmara.