INNPoland_avatar

Próbowałeś kiedyś sprzedać coś na OLX? Ja tak: otworzyłem wrota piekieł [FELIETON]

Konrad Bagiński

13 grudnia 2023, 05:55 · 3 minuty czytania
W życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, że musi coś sprzedać. Coś zwykłego, ot choćby zabawki, którymi dziecko się już nie bawi. Tak było i ze mną. Nie spodziewałem się tego, co nastąpi po wciśnięciu przycisku "Wystaw przedmiot". Poznałem inny świat, drapieżny i agresywny, walczący o każdy grosz i żądny opcji "za darmo".


Próbowałeś kiedyś sprzedać coś na OLX? Ja tak: otworzyłem wrota piekieł [FELIETON]

Konrad Bagiński
13 grudnia 2023, 05:55 • 1 minuta czytania
W życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, że musi coś sprzedać. Coś zwykłego, ot choćby zabawki, którymi dziecko się już nie bawi. Tak było i ze mną. Nie spodziewałem się tego, co nastąpi po wciśnięciu przycisku "Wystaw przedmiot". Poznałem inny świat, drapieżny i agresywny, walczący o każdy grosz i żądny opcji "za darmo".
Wiecie, jak trudno sprzedać w Polsce używaną rzecz? Właśnie się o tym przekonałem INNPoland.pl
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Wiem, że nie jestem bogiem handlu. Słabo się targuję, moje opisy są zbyt szczere, za mało ściemniam. Staram się oszczędnie kupować, ale sprzedaż to nie moja działka. Jednak wystawienie na sprzedaż zabawki, którą mały się już nie bawi, nie powinno przekraczać zdolności przeciętnego człowieka, prawda?


O słodka naiwności. Okazuje się, że wrzucenie na OLX zabawki (w stanie przynajmniej dobrym, innego wstydziłbym się puścić dalej w świat) za symboliczną kwotę nie budzi niczyjego zainteresowania. Zero, null. A mówimy o kwotach rzędu od 10 do 20 złotych. No sorki, zabawka dla "bombelka" w cenie opakowania ptasiego mleczka albo małpki to nie jest chyba przesada?

Dla wielu osób jest. Ale gdy tej samej zabawce zmienimy cenę na 0 złotych, nagle okazuje się czymś niezwykle pożądanym przez rodziców dziesiątek dzieci. Wiele osób pyta o możliwość przesyłki. Są i tacy, którzy gotowi są przyjechać zaraz z drugiego końca miasta. Mniemam, że byliby więc w stanie zapłacić te 10 czy 20 złotych. Ale nie, chcą za darmo.

Po wystawieniu (za 0 zł) starszej zabawki (i tak z drugiej ręki), w ciągu godziny odebrałem z 10 telefonów i odpisałem na 20 wiadomości. Był wieczór, więc następnego dnia oddałem osobie, która zgłosiła się pierwsza. I mam wrażenie, że dobrze trafiłem, że zabawka faktycznie trafiła bezpośrednio do dziecka. Ale wiadomości spływały jeszcze przez całą noc.

Jak poznać, że ktoś potrzebuje dla siebie?

Zastanawiałem się nawet, czy na takie ogłoszenia nie polują ludzie, których zwyczajnie nie stać na kupno zabawki dla swojego dziecka. Obawiam się, że są i tacy. Naprawdę wolałbym oddać coś komuś, kto tego potrzebuje najbardziej. I pewnie wiele osób zrobiłoby tak samo, nie oczekując oklasków. Tylko jak to zrobić, jak poznać, że ktoś czegoś potrzebuje, bo go na to nie stać? Nie wiem i źle mi z tym.

Tym bardziej, że podczas tych moich eksperymentów zauważyłem, że część wiadomości wysyłają osoby, które same usiłują sprzedać podobne zabawki. Nie oddać – sprzedać! I tak się składa, że różne zabawki upłynniają już od kilku miesięcy, albo i lat. Więc albo mają jakąś trzydziestkę dzieci, albo może zabawkami handlują zawodowo. Raczej to drugie.

Byłem bardziej przygotowany na atak "roszczeniowych matek", niż handlarzy. Musiałem zmierzyć się z pasywno-agresywnymi metodami zwracania na siebie uwagi i sugestii. "Mojemu dziecku ta zabawka bardzo by się podobała". "Córka byłaby przeszczęśliwa, gdyby właśnie to dostała".

Muszę przyznać, że taki model biznesowy to ja naprawdę szanuję, bo jest genialny. Pozyskaj za darmo, sprzedaj za pieniądze. Genialne w swojej prostocie i nie może się nie udać. Oczywiście o ile fiskus się nie przyczepi. Na razie się nie czepia. Ale faktycznie, jak się coś "kupi za darmo" i sprzeda za dwie dychy, to w kieszeni zostają dwie dychy.

Negocjowałbyś 30 groszy?

Tylko jaką ja mam mieć motywację, gdy po rzeczy, które sprzedaję, zgłaszają się osoby, które ich nie potrzebują? Chcą je mieć po to, by je sprzedać. Owszem, może umieją w handel lepiej niż ja, ale to psuje cały rynek rzeczy używanych. Idea wprowadzania rzeczy do ponownego obiegu obraca się wniwecz.

Dzięki temu doświadczeniu mocno doceniłem pana, który kupił ode mnie pewne urządzenie elektroniczne. Jak za starych dobrych czasów: zapłacił i podał adres. Bez targowania, bez marudzenia, bez zbędnych pytań. Jak jakiś psychol! Jakież to było odświeżające doświadczenie.

Żeby nie było tak zupełnie hejtersko, to zauważam, że moja szanowna małżonka dość skutecznie handluje dziecięcymi ciuchami na Vinted. Ale i ona ma ciekawe doświadczenia. Czasem widzę, jak spogląda w telefon, a jej oczy robią się wielkie i zdziwione.

– Co jest? – pytam.

– A bo dziewczynie wyszło z przesyłką 15,30 zł do zapłacenia i chce, żebym jej zeszła 30 groszy z ceny – mówi.

Cóż, rozumiem szacunek do pieniądza, ale targowanie się o 30 groszy to faktycznie lekka przesada. Mimo wszystko Vinted jako platforma do sprzedawania i kupowania ubrań dla dzieci sprawdza się znakomicie.

Zastanawiam się nad jeszcze jedną rzeczą. W sumie jak mam kupić coś używanego za powiedzmy 70 złotych, to wolę kupić nowe za stówę. Sam wystawiam więc używane rzeczy za mniej więcej pół ceny, lub cenę symboliczną.

Ale za tą rzeczą ciągle są pieniądze, które wydałem z własnej kieszeni. A te szanuję najbardziej, bo sam musiałem je zarobić i zapłacić od nich podatek. Nie mam nic przeciwko handlowi, to sposób zarabiania dobry jak każdy inny.

Czekam jednak na moment, gdy "internetowi handlarze" zaczną płacić podatki, jak wszyscy inni. Mnie to nie zaboli, bo sprzedaję coś okazjonalnie, raczej po to, by odzyskać część wkładu, dać rzeczy drugie życie. Ale wiele osób może się zdziwić, kiedy służby skarbowe zapukają im do drzwi.