Gdyby wierzyć Mariuszowi Błaszczakowi, okazałoby się, że Donald Tusk zgodził się, by Unia Europejska pobierała od Polski aż trzy nowe podatki. Które zrujnują nasz budżet i portfel statystycznego Kowalskiego. Przerażające, prawda? Błaszczak na szczęście przesadza, bo tylko jeden z tych "podatków" może mieć wpływ na finanse państwa.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Donald Tusk zgodził się na wprowadzenie nowych podatków unijnych. Ten pomysł Komisji Europejskiej był konsekwentnie blokowany przez rząd Prawa i Sprawiedliwości, jednak koalicja 13 grudnia natychmiast uległa brukselskim urzędnikom" – pisze na X (d. Twitterze) Mariusz Błaszczak,
Błaszczak dodaje, że "nowe unijne daniny to ogromne obciążenie dla budżetu Polski". PiS domaga się sejmowej debaty dotyczącej unijnych podatków od handlu emisjami, od śladu węglowego oraz od zysków korporacji.
"Chcemy wiedzieć, dlaczego wycofano weto wobec tych podatków i jakie będą ich koszty dla budżetu państwa" – mówi polityk PiS.
Sprawa brzmi poważnie, PiS straszy, że Polska będzie musiała płacić o wiele więcej do unijnego budżetu. Ale to nie takie proste. Wyjaśnijmy kilka rzeczy.
O jakie "podatki" chodzi?
Wzburzenie Błaszczaka i jego partyjnych kolegów budzi przede wszystkim kwestia ETS-ów. Przypomnijmy: UE ustala limit ilości CO2, który może być emitowany. Firmy emitujące dwutlenek węgla muszą mieć certyfikat na każdą tonę. Państwa mają przyznane różne limity emisji i sprzedają je firmom.
"Te wpływy powinny trafiać do budżetów państw narodowych" – podkreśla Błaszczak.
No i... trafiają, ale w przypadku Polski nie wiadomo na co. Wiele razy pisaliśmy już w INNPoland.pl, że rządy PiS jednocześnie ochoczo piętnowały system ETS, czyli opłat od emisji CO2, i przepuszczały pieniądze, które na nim zarobiły.
Podkreślmy: te pieniądze w całości trafiają do polskiego budżetu. Przynajmniej połowa z nich – a nic nie stoi na przeszkodzie, by całość – musi iść na transformację energetyczną.
Zachęcamy do subskrybowania kanału INN:Poland na YouTube. Twoje ulubione programy "Rozmowa tygodnia", "Po ludzku o ekonomii" i "Koszyka Bagińskiego" możesz oglądać TUTAJ.
Im szybciej państwo radzi sobie z redukcją emisji CO2, tym mniej certyfikatów potrzebuje. A więc może sprzedawać nadwyżkę na wolnym rynku. Trzeba pamiętać, że prawa do emisji CO2 są krajom unijnym przyznawane za darmo i to państwa członkowskie je sprzedają swoim przedsiębiorstwom.
Co więcej – z roku na rok liczba przyznawanych państwom certyfikatów maleje, bo zgodnie z logiką powinny one potrzebować ich mniej. Im szybciej radzą sobie z transformacją, tym dla nich lepiej.
Polski problem z systemem ETS polega na tym, że nie wiadomo, gdzie podziały się pieniądze. Tylko od 2013 do 2021 roku Polska zarobiła na ETS ponad 60 miliardów złotych. Przynajmniej połowa tych pieniędzy, zgodnie z unijną dyrektywą, powinna była zostać przeznaczona na transformację energetyczną i odnawialne źródła energii, dzięki której dzisiaj nasze rachunki za prąd mogłyby być dużo niższe.
Według informacji udostępnionych przez bank ING, w ubiegłym roku polskie firmy musiały zainwestować ogromną sumę – aż 70 miliardów złotych – w umorzenie uprawnień do emisji CO2. Ta ogromna kwota stanowi aż 2,3 procent krajowego PKB.
Wedle unijnych propozycji, część wpływów z systemu ETS, ma trafiać teraz to budżetu UE. Komisja Europejska argumentuje, że po podwyższeniu opłaty za emisję gazów cieplarnianych do około 80 euro za tonę CO2 w 2022 roku (w 2021 było to 55 euro), dochody państw członkowskich z ETS podwoiły się.
Komisja chce, by jedna czwarta tych dochodów trafiała do budżetu UE. Nie jest to więc żaden nowy podatek, ale przejęcie przez UE części już pobieranego. To może jednak budzić potężne kontrowersje, bo w końcu część tych pieniędzy nie trafi do polskiego budżetu. A przynajmniej nie trafi bezpośrednio, bo Unia jednak przyznaje Polsce naprawdę spore fundusze.
Zapłacą zanieczyszczający i korporacje
Dwa pozostałe "podatki", których chce Unia to podatek od wielonarodowych korporacji oraz śladu węglowego. Warto zauważyć, że Morawiecki jeszcze jako premier te propozycje... popierał.
Pierwszy "podatek" to część wpływów z podatku od dochodów przedsiębiorstw. Chodzi o 0,5 proc. od zysków międzynarodowych firm finansowych i niefinansowych w UE. Nie wiadomo jak miałby on uderzać w polski budżet.
Tym bardziej, że miałby obowiązywać jedynie tymczasowo. Potem miałby zostać zastąpiony ogólnoeuropejskim podatkiem dla wielkich korporacji, z którego i tak 85 proc. trafiałoby do budżetów krajowych.
Druga sprawa to tzw. podatek od śladu węglowego. UE chciałaby wprowadzić podatek od towarów importowanych. Jego celem miałoby być wyrównanie strat ponoszonych przez europejskie firmy. Nasze przedsiębiorstwa muszą stosować rygorystyczne normy ekologiczne, które w wielu azjatyckich krajach nie istnieją.
Masz propozycję tematu? Chcesz opowiedzieć ciekawą historię? Odezwij się do nas na kontakt@innpoland.pl
Produkty importowane do UE miałyby być więc obciążone podatkiem równym unijnym kosztom emisji CO2 powstałym przy ich wytworzeniu. Trudno więc powiedzieć, by te dwa podatki w jakikolwiek sposób wpływały negatywnie na polski budżet.
Dlaczego UE chce tych pieniędzy?
Budżet UE nie jest z gumy. Od lat formuła dochodów budżetowych Wspólnoty była ustalana w sposób już nieco archaiczny, jako procent dochodu narodowego brutto. To formuła bardzo nieelastyczna, nie pozwala szybko reagować na takie kwestie jak na przykład pandemia, która przeorała gospodarkę UE czy konieczność wyasygnowania kilkudziesięciu miliardów euro na pomoc czy odbudowę Ukrainy.
Tymczasem Mariusz Błaszczak twierdzi, że "będą to podatki, które będą ściągane bezpośrednio od tych procesów, co spowoduje, że Polska będzie bardziej obciążona niż zamożne państwa zachodu Europy".
"Można by pokusić się o taką teorię, że Donald Tusk spłaca dług, zobowiązanie, jakie podjął poprzez wsparcie ze strony UE, Brukseli, a mówiąc wprost – Berlina, w czasie kampanii wyborczej. Problem polega na tym, że ten dług spłaca Kowalski i Nowak, a nie Donald Tusk, a więc ten dług jest spłacany z kieszeni Polaków" – dodaje.
Okazuje się, że to teza dość kontrowersyjna i niezupełnie zgodna z rzeczywistością. Osoby, które zareagowały na wpis Błaszczaka na X, zwróciły też uwagę, że rządy PiS o wiele bardziej uszczupliły polski budżet. Wystarczy tylko wspomnieć kary za brak praworządności i upór w sprawie Turowa.