Już od dawna w Polsce nie było tak łatwo o kredyt. "Nowi frankowicze" będą zadłużeni po uszy

Mariusz Janik
Od lat nie było tak łatwo uzyskać kredyt mieszkaniowy. Banki nie tylko chętnie pożyczają na zakup mieszkania dla siebie lub na wynajem, ale są też skłonne bardzo optymistycznie szacować zdolność kredytową. Ten optymizm próbują studzić UOKiK i część ekspertów, wygląda jednak na to, że na próżno.
Wartość udzielonych kredytów hipotecznych może w tym roku dobić do 50 mld złotych. Fot. Tomek Stańczak / Agencja Gazeta
Dziewięciokrotność rocznego dochodu – to najkorzystniejsza dla klienta zdolność kredytowa, jaką udało się znaleźć na rynku analitykom portalu Bankier.pl.

Co to oznacza? Na potrzeby swojego rankingu analitycy portalu stworzyli modelową parę: bezdzietne małżeństwo z samochodem oraz łącznymi zarobkami na poziomie 5900 zł miesięcznie netto. Następnie zapytali banki, na jaki kredyt (w rozłożeniu na 30 lat) taka para mogłaby dostać.

Wyniki można uznać za demonstrację optymizmu. W Banku Pekao taka para mogłaby liczyć na pożyczkę rzędu nawet 650 tysięcy złotych. Niewiele mniejsze kwoty (639, 631 i 627 tys. zł) są skłonne pożyczyć małżeństwu banki BGŻ BNP Paribas, ING Bank Śląski czy Pekao Bank Hipoteczny. W gronie kilkunastu badanych instytucji najmniejszym optymizmem wykazał się BOŚ (431 tys. zł).


Najlepszy moment na zakup mieszkania
Tysiące młodych Polaków zadłuża się „pod korek” – alarmował kilka tygodni temu tygodnik „Newsweek”, opisując modelowe przykłady młodych par, które zmęczone wynajmem postanowiły zainwestować pieniądze we własne lokum.

Rzeczywiście, warunki na rynku są takie, że można by zapytać „kiedy, jeśli nie teraz”. Stopy procentowe są rekordowo niskie, zatem oprocentowanie pożyczki jest niemalże niezauważalne. Rynek nieruchomości jest rozgrzany do czerwoności: jeszcze nigdy nie było tak szerokiej oferty, a jednocześnie ceny rosną na nim stosunkowo powoli. Polacy zaczynają ciut lepiej zarabiać.
650 tysięcy zł - to maksymalna wysokość kredytu, jaki mogłoby dostać małżeństwo mające 5900 zł netto comiesięcznego dochodu.Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta
Wszystko zatem wskazywałoby na to, że to najlepszy moment na zakup mieszkania. Problem jednak w tym, że konsumenci biorą maksymalne dostępne dla nich kredyty, wychodząc z założenia, że wkrótce przecież i tak będą zarabiać lepiej. A jednocześnie, niemal każdy dostępny na rynku kredyt posiada zmienną stopę oprocentowania. Wzięto już ponad 200 tysięcy takich kredytów, w tym roku ich łączna wartość ma szansę dobić do 50 mld zł.

Dziś oprocentowanie to średnio 3,8-4 proc. Ale gdy tylko stopy procentowe zaczną rosnąć, poskoczy też wysokość rat kredytów. Wzrost stopy WIBOR z obecnego 1,7 proc. do 3 proc., to 20 procent wyższa rata. A dotyczy to w wielu przypadkach osób, które dawno przestrzeliły „próg bezpieczeństwa” – płacą ratę większą niż 40 proc. ich miesięcznego dochodu netto.

Banki ostrożniejsze niż mogłoby się wydawać
Innymi słowy, na naszych oczach rodzi się kolejna grupa potencjalnych „frankowiczów” – tyle że rolę franków w ich portfelach będą pełnić złotówki. W chwili zmiany warunków na rynku na dno pójdą albo kredytobiorcy, których raty pójdą ostro w górę, albo banki, które pewnego dnia obudzą się z potężną ilością niespłacanych kredytów.

– Nie byłbym aż takim pesymistą, żeby spodziewać się jakiegoś gwałtownego załamania rynku – uspokaja w rozmowie z INNPoland.pl Piotr Mika, ekspert Monitora Rynku Nieruchomości. – Mimo wszystko banki nie udzielają kredytów na 100 procent wartości – czy 110, z kosztami wyposażenia lokalu, jak to było jeszcze jakąś dekadę temu – lecz na poziomie zwykle 80 do 90 proc. – dodaje.

Jak podkreśla analityk, trend na rynku nieruchomości jest wzrostowy, nawet jeżeli są korekty – to nieduże. Banki są ostrożne bardziej niż wynikałoby to z rankingów. – Owszem, w zestawieniach czy kalkulacjach robionych po to, by zainteresować klienta, potencjalne kwoty, jakie można pożyczyć bywają wysokie. Ale z moich obserwacji wynika, że to raczej taka wstępna oferta – mówi Mika.
Eksperci chcieliby, by polskie banki zaczęły udzielać kredytów z stałym oprocentowaniem.Fot. Marcin Stępień / Agencja Gazeta
– Powiedziałbym nawet, że to taka forma reklamy: obserwuję moich własnych klientów, którzy czekają po 2-3 miesiące na decyzję banku, wszystko wydaje się iść dobrze, ale na koniec decyzja banku jest znacznie mniej optymistyczna – kwituje.

Kredyty o stałym oprocentowaniu
Pesymiści jednak postulują, by rynek czym prędzej wprowadził kredyty o stałym oprocentowaniu. – Za sprawę niezwykłej wagi, nie tylko z punktu widzenia interesów konsumentów, ale także stabilności sektora finansowego w Polsce, uznaję wprowadzenie do oferty banków kredytów hipotecznych o stałym oprocentowaniu, obowiązujących przez całą umowę lub przynajmniej znaczną jej część – pisał w liście do banków prezes UOKiK Marek Niechciał.

Eksperci również zachwalają taką opcję. – Na pewno kredyty ze stałą stopą oprocentowania byłyby mniej ryzykowne, bezpieczniejsze dla kredytobiorców. Na pewno to również zabezpieczyłoby ich przed jakimiś zawirowaniami – mówi nam Piotr Mika. Ba, połowa kredytów hipotecznych w UE to kredyty ze stałym oprocentowaniem.

Kłopot jednak w tym, że kredyt ze stałym oprocentowaniem wprowadzony w tej chwili byłby droższy niż kredyt ze zmienną stopą procentową: musiałby przecież zniwelować ryzyko wzrostu stóp procentowych w przyszłości. A te – nawet jeżeli NBP zapowiada utrzymanie niskich stóp nawet do 2020 r. – w nieunikniony sposób w końcu wzrosną.

Nikt zatem nie pali się do takiego rozszerzenia oferty. A szkoda, bo wszystko wskazuje na to, że Polak znów będzie mądry po szkodzie. I na dodatek – zadłużony po uszy.