Kupujesz w Żabce, nie jesteś patriotą? Walka rządu z wolnym handlem to strzelanie sobie w stopę

Konrad Bagiński
Kupuj polskie, bądź gospodarczym patriotą, odrzuć zagraniczne produkty – mówią nam politycy. Wydaje się, że słusznie. Ale czy to, co mówią nam politycy, jest dobre dla nas i naszych biznesów? Niekoniecznie.
Prezes Lidla zamyka usta Morawieckiemu Fot. materiały prasowe
Wykończmy Żabkę i Biedronkę, żeby małe, osiedlowe sklepy mogły zarobić – wydają się mówić politycy prawicowych partii. Wszystko na pierwszy rzut oka wydaje się sensowne i klarowne. W podobny sposób myśli wiele Polek i Polaków.

Ale to pozory, bo ludzie tak naprawdę głosują swoimi portfelami i zakupy robią tam, gdzie im się to opłaca. Gdzie jest tanio, gdzie jakość jest dobra, gdzie mają blisko i wygodnie – powodów jest mnóstwo.

Głupotą byłoby sądzić, że Polacy kupią coś gorszej jakości lub droższego tylko dlatego, że jest polskie. Patriotyzm gospodarczy tych lotów nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością. Chociaż, jak twierdzi na przykład Jan Filip Staniłko, zastępca dyrektora Departamentu Innowacji w Ministerstwie Rozwoju "konsumenci muszą zacząć kupować polskie produkty, nawet jeśli tymczasowo są nieco gorsze". To nie żart, powiedział tak w wywiadzie dla Klubu Jagiellońskiego.


Pieniądze nie uznają granic
Wróćmy na chwilę do Żabki. Sieć należy obecnie do funduszu CVC. To globalny gracz, kupujący i inwestujący przeróżne przedsięwzięcia – szpitale, handel, hazard, był właścicielem Formuły 1. Nie ma problemu, by pieniądze w tym funduszu lokowali Polacy.

Sama Żabka powstała 20 lat temu, dziś zrzesza ponad 5300 sklepów, które prowadzą polscy przedsiębiorcy, zatrudniają Polaków, sprzedają mnóstwo polskich towarów. W praktyce oznacza to, że mówimy o 4700 polskich działalności gospodarczych i spółek, które płacą podatki i generują olbrzymi obrót. Ale Żabka według części polityków jest zła, bo nie jest polska. Doprawdy?

– W tzw. patriotyzmie gospodarczym wyraźnie rysują się nam dwie kwestie. Jedna to jest świadoma decyzja konsumenta, który coś wybiera albo nie, wedle własnych przekonań. Jeśli chce płacić drożej albo kupować produkt gorszej jakości tylko dlatego, że jest polski - to już jego prywatna sprawa. Tak samo, jak osoby, która kupuje najlepszy produkt, niezależnie od jego pochodzenia – mówi w rozmowie z INNPoland.pl Aleksander Łaszek z Forum Obywatelskiego Rozwoju.
Ludzie tak naprawdę głosują swoimi portfelami i zakupy robią tam, gdzie im się to opłacaFot. Roman Jocher / Agencja Gazeta
– Po stronie konsumenta o patriotyzmie możemy mówić tylko w przypadku, gdy świadomie wybiera gorszy lub droższy produkt, bo ten jest polski; gdy kupuje go bo uważa go za najlepszy, nie różni się od innych konsumentów, którzy wybierają to co uznają za najlepsze, bez względu na pochodzenie – dodaje.

Ale nasi górą
Z drugiej strony Polaków cieszą sukcesy polskich firm za granicami. To, że na przykład CCC czy Reserved wchodzą coraz śmielej na europejskie rynki jest dla nas powodem do dumy. Tylko czy myślimy o małych niemieckich sklepach obuwniczych czy odzieżowych, które nasze firmy eliminują z niemieckiego rynku?

Czy sukcesom Wieltonu lub Ursusa, które otwierają swoje przedstawicielstwa w Afryce, nie powinna towarzyszyć refleksja, że może wycinają z rynku ambitnych, ale biedniejszych producentów z Sudanu, Etiopii lub Wybrzeża Kości Słoniowej?

– Kolejne oblicze patriotyzmu gospodarczego jest groźne i polega na tym, że państwo różnymi regulacjami próbuje tak zmieniać przepisy, by wspierać te towary, które na rynku by się nie utrzymały. I robi to po to, żeby pomóc wybranym firmom. I tu świadomie nie mówię o tym, „żeby pomóc Polakom czy polskim przedsiębiorcom” – mówi Aleksander Łaszek

– Weźmy przykład Żabki – jeśli będziemy ją sekować, to przecież ucierpią na tym polscy przedsiębiorcy i polscy pracownicy. A także klienci, którzy może woleliby kupić najlepszy towar, a my próbujemy tak nagiąć przepisy, by ten lepszy był droższy lub mniej atrakcyjny. A to się dzieje z oczywistą szkodą dla konsumenta – kontynuuje Łaszek.

Załóżmy, że polski rząd stwierdzi, że Polacy nie będą kupować serów z Francji, bo polskie są lepsze i trzeba je wspierać. Czy w takim razie Francuzi nie powiedzą "hola hola, przestajemy u was kupować fotele do naszych samochodów?"

– Taka groźba istnieje, ale jest tu też drugi problem. Jeśli jesteśmy dobrzy w produkcji foteli, to zamiast tym właśnie się zajmować, będziemy produkować ser. Ten na świecie się nie przebije, bo będzie gorszy od francuskiego, ale w Polsce będzie miał swoją ciepłą niszę. Fachowo nazywa się to misalokacją zasobów, chodzi o, że nie zajmujemy się tym, w czym jesteśmy najlepsi i przekreślamy szanse naszego rozwoju – tłumaczy obrazowo Aleksander Łaszek.

Niedawno prezes polskiego Lidla utarł nosa premierowi Morawieckiemu, który raczył stwierdzić, sieci sklepów za mało promują polską żywność. Maksymilian Braniecki napisał mu w liście, że w tej sieci każdy tydzień jest "polski" i Lidl eksportuje do innych krajów UE polskie produkty warte miliardy złotych.

Wiele osób narzeka na zalewającą nas falę chińszczyzny, kompletnie ignorując fakt, że eksportujemy do Chin miliony kurczaków, świń i hektolitry mleka. Chińczycy mogliby powiedzieć: „co jest z nami nie tak, że nie możemy wyhodować tyle kurczaków, żeby nie musieć ich sprowadzać z kraju odległego od nas o 10 godzin lotu samolotem?”

Polskie produkty bardziej ekologiczne?
Trend kupowania "narodowych" produktów ma pewien sens ekonomiczno-ekologiczny. Tak zwane kupowanie po sąsiedzku oznacza, że lepiej kupować pomidory wyhodowane w Polsce, niż na przykład hiszpańskie, które musiały przejechać tirem tysiąc kilometrów. Ale – jak się okazuje – nie zawsze.

– Mówiąc bardzo ogólnie, może się tak zdarzyć, że korzyści geograficzne są na tyle duże, że mniejszym kosztem dla środowiska będzie sprowadzenie tira owoców z Hiszpanii, niż dogrzewanie polskiej szklarni węglem. Więc nie zawsze więc lokalnie jest lepiej. Czasem położenie sprawia, że opłaca się bardziej sprowadzać produkty – przypomina Łaszek.

A poza tym i tak musimy pamiętać o tym, że wanilia do przypraw musi dojechać do nas z Meksyku albo Madagaskaru. Że pieprz do potraw bierzemy z Kerali w Indiach. A na to już nikt nie narzeka.