Pani z banku, która buduje monster trucki. "Moim paliwem jest miłość"

Patrycja Wszeborowska
Ponad dekadę pracy w banku, schludne biurko i wyprasowane koszule, Kasia Rzepczyńska zamieniła na olbrzymie monster trucki, harówkę na świeżym powietrzu i chlapanie błotem na pięć metrów pod gigantycznymi kołami. Nie żałuje, bo Extremely - założona przez nią firma oferująca klientom pełne adrenaliny przejażdżki monster truckami - daje jej masę satysfakcji.
Kasia Rzepczyńska przez ponad dekadę pracowała w banku. Dziś buduje monster trucki i oferuje klientom pełne adrenaliny przejażdżki "potworami". fot. Extremely
Buduje pani monster trucki i prowadzi firmę, w której oferuje klientom przejazdy „potworami”. Skąd u pani zamiłowanie do tak dużych samochodów?

Zamiłowaniem bym tego nie nazwała, pasją też nie. To tak wzniośle brzmi.

A czym w takim razie?

To po prostu ciężka praca. Choć zawsze podobały mi się sporty ekstremalne, to nie są one moją pasją, tylko sposobem na zarabianie pieniędzy.

Jak w takim razie wpadła pani na pomysł na założenie firmy?

Po ponad dziesięciu latach pracy w bankowości w końcu poczułam wypalenie zawodowe. Miałam uczucie, że nadszedł mój kres w tej branży i dziś myślę, że przyszło ono w dobrym momencie, ponieważ obecnie sektor bankowy dosyć mocno krwawi. Wtedy stwierdziłam, że po prostu poszukam innego sposobu na siebie, na życie.


Wiedziałam, że chcę pracować w rozrywce. Okazało się jednak, że nie jest to łatwy kawałek chleba, ponieważ osób, chcących zajmować się rozrywką, jest w Polsce bardzo wiele. Z tego powodu chciałam robić coś wyjątkowego, być z jakimś pomysłem pierwsza, bo to dałoby mi dodatkową siłę przebicia i pozwoliło ugruntować swoją pozycję, gdy pojawi się konkurencja.

Padło na monster trucki. Miałam znajomego, którego pasją były monstery, jednak brakowało mu biznesowej żyłki, umiejętności marketingu i sprzedaży oraz dobrego miejsca na zbudowanie bezpiecznego toru. Użyłam więc kontaktów i zbudowałam swojego pierwszego monstera.

Sama?

Ależ skąd! Kontaktowałam się z konstruktorami, którzy się na tym znali. Ja im mówiłam, czego chcę, a oni mi wyjaśniali, dlaczego jest to niemożliwe (śmiech). Przy czym wcale nie było tak, że moja stopa nie stanęła w garażu. Wchodziłam tam często, by nadzorować budowę pierwszego pojazdu.

Po drodze było oczywiście trochę pomyłek, jak to w biznesie. Choć bywały bolesne, to jednocześnie były bardzo ważne. Dziś wiem, że to lekcje, z których należy wyciągać jak najwięcej.
Kasia na pace monstera zbudowanego na dodge'u.fot. Extremely

Co było taką pierwszą poważną pomyłką?

Pierwszy monster. Choć auto było fantastyczne, o gigantycznych możliwościach i potwornych wręcz parametrach, to na torze klienci mogli wykorzystać jedynie niecałe 10 procent jego zasobów. Poza tym mieściły się do niego jedynie dwie osoby, czyli jeden klient i instruktor. Aby zrobić z tego wieloosobową rozrywkę, potrzebowałam czegoś z większą przepustowością. Tak powstał nasz monstertruck zbudowany na dodge'u.

Czyli standardową metodą prób i błędów.

Tak. Choć myślałam, że mam dużą wiedzę merytoryczną, żeby rozpocząć działalność w branży rozrywkowej, rzeczywistość ją zweryfikowała.

Czy długo zajmuje budowa monster trucka?

Jeśli wszystkie części są dostępne, jest się w stanie wybudować go w trzy miesiące. Jednak wiele zależy od dostępności materiałów, ponieważ nie można ot tak wejść do internetu i wygooglać sobie "części do monstera".

Jednak budowa monstera to nie wszystko. Trzeba było jeszcze dopracować sam tor, ponieważ nawet przy zachowaniu wszystkich zasad bezpieczeństwa mogą wydarzyć się sytuacje, w których zagrożone będzie ludzkie życie czy zdrowie.

To chyba chleb powszedni w sportach ekstremalnych? W końcu bez ryzyka i tego dreszczyku emocji nie ma zabawy.

Tak, jednak nawet przy „dreszczyku” kwestie bezpieczeństwa są priorytetowe. Błędy mogą być bardzo bolesne.

Doświadczyła pani jakiegoś na własnej skórze?

Niestety. Doszło do wypadku, na szczęście nie śmiertelnego, wszyscy wyszli z tego cało.

Co się stało?

Auto wypadło z koleiny, spadło z nasypu i zgniotło się na wysokości okien. Monster to gigantyczny ciężar, waży 5 ton, więc uwięzionych w środku dodge'a ludzi cudem ta masa nie zmiażdżyła.

Jak doszło do wypadku?

Ktoś nie posłuchał instruktora. To nawet nie byli klienci, a prywatni ludzie, znajomi nauczyciela, którzy nie posłuchali doświadczonego kolegi. Byłam przy tym wypadku, musieliśmy wezwać straż pożarną, żeby wyciągnąć, wyciąć ich z tego auta. To wspomnienie do dziś mrozi mi krew w żyłach.

Na szczęście nic się nie stało, ale cała sytuacja odcisnęła na mnie piętno. To była najwyższa cena, którą zapłaciłam - godziny oczekiwania na wiadomość, czy ci ludzie z tego wyjdą.

Czy potem coś się zmieniło w prowadzeniu firmy?

Diametralnie. Regulaminy zostały rygorystycznie zaostrzone, a bezpieczeństwo stało się naszym najwyższym priorytetem. Aby je zachować, mamy zasady, by po torze jechało tylko jedno auto, w środku którego musi być instruktor.

Klienci często tego nie rozumieją, próbują mnie przekonać, by prowadzić monstera bez instruktora, przewieźć samemu własne dziecko czy jeździć po kilka aut. Mówią: „ale ja potrafię jeździć samochodem, ale ja prowadzę ciężarówkę”.
Podczas budowy toru dla monster trucków.fot. Extremely

Tłumaczę im wtedy, że za kierownicą monster trucka będą siedzieć pierwszy raz, a jest to coś zupełnie innego. Jednak często nie rozumieją powagi sytuacji, próbują nam dopiec, zarzucają nam naciąganie, bo zgodnie z naszym regulaminem muszą zapłacić oddzielnie i za siebie, i za dziecko.

Co pani mówi tym sprawiającym najwięcej kłopotów?

Zazwyczaj udaje mi się przemówić im do rozsądku, jednak zdarza się, że muszę uciąć dyskusję, mówiąc: „bo nie, bo ja mam takie zasady i koniec kropka”. Mimo to i tak konsekwentnie musimy uzupełniać regulamin o nowe pozycje dotyczące bezpieczeństwa, ponieważ klienci są kreatywniejsi od Hitchcocka w wymyślaniu ryzykownych sytuacji (śmiech).

Wypadek na pewno nie był tani - mówiła pani, że została zgnieciona cała kabina. Jak udało się pani podnieść na nogi finansowo?

Wypadek kosztował mnie bardzo dużo emocji, ale również bardzo dużo pieniędzy, bo całe zgniecione nadwozie trzeba było znów kupić i zamontować od nowa. Wiedziałam, że trzeba się natychmiast odkuć, ponieważ przedsięwzięcie było kredytowane.

Jakimś cudem uruchomiłam ostatnie zasoby energii i błyskawicznie udało nam się załatwić kontakt z firmą litewską, organizującą imprezy offroadowe i podpisać z nimi umowę na budowę monstertrucka. Dostaliśmy odpowiedni zastrzyk gotówki, by odbudować auto i działać dalej.

Co panią podniosło na nogi? Co było tym "paliwem", które pozwoliło ponownie ruszyć z biznesem?

Miłość (śmiech). Miałam, i wciąż mam, ogromne wsparcie ze strony przyjaciół, a moją największą, jedyną miłością i pasją, która codziennie napędza mnie do działania, jest Wilk. Choć firmę prowadzę sama, nie jestem samotna i zawsze mogę liczyć na pomoc.

Nie żałuje pani zmiany pracy i zastąpienia ciepłej posadki w banku tak niebezpiecznym biznesem z monsterami?

Posadkę w banku nie nazwałabym ani ciepłą, ani bezpieczną, bo praca w korporacji wyciska z człowieka siódme poty, zwłaszcza na stanowiskach menedżerskich, którymi również się parałam. Na pewno trzeba mieć predyspozycje, żeby się nią zajmować. Towarzyszy jej ogromny stres, ale można się również wiele nauczyć.

Jeśli jest się otwartym na wiedzę i wdrażanie zdobytych umiejętności w życie, jeśli pracę w korporacji traktujemy poważnie i ambitnie, to jest ona doskonałym wstępem do otworzenia własnej działalności gospodarczej. Wspaniale hartuje, uczy samomobilizacji, daje satysfakcję.

Opowiada pani o tym z taką nostalgią, że zaczynam podejrzewać, że kiedyś chciałaby pani do bankowości wrócić.

Nie mówię "nie" (śmiech). Każdy temat się w pewnym momencie wypala, a ja bardzo lubię zmiany. Jeżeli firm podobnych do mojej powstanie więcej, a ja będę w stanie żyć z mojej działalności na takim poziomie, na jakim oczekuję, to nie wykluczam, że znów poszukam czegoś nowego. Może tym razem założę jakiś biznes związany z moimi pasjami, kto wie?