Czy powstanie Republika Karpacza? Burmistrz miasta opowiada nam o referendum przeciw decyzjom PiS
Mieszkańcy Karpacza przygotowują się do złożenia wniosku o referendum lokalne, dot. ich zdaniem bezprawnego lockdownu. Burmistrz miasta Radosław Jęcek nieco studzi zapały. Wskazuje, czemu akcję należy traktować raczej jako zwrócenie uwagi na palący problem górskich przedsiębiorców, a nie początek Wolnego Miasta Karpacza.
"Czy zgadzasz się na respektowanie nakazów, zakazów i ograniczeń praw i wolności obywatelskich wprowadzonych wbrew ustawom i Konstytucji RP poprzez rozporządzenia Rady Ministrów w związku ze stanem epidemii?" – brzmi pytanie, które ma być zadane w referendum.
Wcześniej jednak pod wnioskiem podpisy musi złożyć kilkaset mieszkańców miasta. Potem dokument trafi na biurko burmistrza miasta, Radosława Jęcka. Postanowiliśmy spytać go, co sądzi o pomyśle i jak mają się obecnie karpaccy przedsiębiorcy.
Jak wygląda obecnie sytuacja biznesu w Pana mieście?
Burmistrz Karpacza Radosław Jęcek: Dramatycznie jest tak właściwie od połowy listopada, wprowadzania lockdownu. Cały czas mamy do czynienia z szumem informacyjnym, poszczególne branże nie wiedzą, jak się zachować. Zapowiedzi, jakie otrzymujemy, są takie, że zamknięcie turystyki na pewno nie skończy się 17 stycznia.
Na dziś dzień mamy pozamykane hotele, pensjonaty, pokoje gościnne, wille. Do tego zamknięta jest gastronomia i stoki narciarskie. To typy działalności, z których utrzymuje się 95 proc. mieszkańców Karpacza. Zamknięcie nie jest też równoznaczne z adekwatną pomocą od państwa.
Ma Pan na myśli tarcze antykryzysowe?
Tak, jeśli mówimy o tzw. tarczy branżowej to kluczową kwestią jest wiodący kod PKD. W mieście mamy ok. 600 firm zapewniających noclegi. Kwalifikujący się do pomocy kod 55.10.Z "Hotele i podobne obiekty zakwaterowania" ma zaledwie 30 z nich. To raptem 5 procent.
Nawet owo pięć procent potrzebuje znacznie więcej, niż zaproponowane przez państwo postojowe. Skala problemu jest ogromna.
Co z resztą miejsc noclegowych?
Pozostali mają najczęściej kod 55.20.Z - "Obiekty noclegowe turystyczne i miejsca krótkotrwałego zakwaterowania". Oni są w tym momencie bez żadnej pomocy. Uderza to tym bardziej, że kod ten najczęściej mają mniejsze, często rodzinne firmy – zapewniające wille czy pokoje gościnne dla turystów.
Na oficjalnej stronie Karpacza zauważyłem duży baner z licznikiem strat miasta i branży turystycznej. Może mi Pan o nim opowiedzieć?
To mój pomysł, który ma ukazać skalę naszego problemu. Na stronie karpacz.pl 22 grudnia uruchomiliśmy właśnie taki licznik. W chwili obecnej całkowita suma strat przekroczyła 57,3 mln złotych. W sezonie zimowym miasto i turystyka zarabiają tu przeszło 200 mln zł. Mam szczerą nadzieję, że to odliczanie będziemy mogli jak najszybciej zakończyć. Niestety obecnie się na to nie zanosi.
W zwykłym roku mielibyśmy obecnie środek sezonu zimowego. Tym razem wszystko zamknięte jest na głucho.
Przestaliśmy wierzyć, że cokolwiek nagle się zmieni po 17 stycznia. Uważamy, że dużym błędem była też kumulacja ferii zimowych tylko w dwóch tygodniach. Wielokrotnie powtarzaliśmy, że rozsądniejszym pomysłem byłoby ich rozbicie właśnie na 10 tygodni.
Zaskoczę też Pana. Choć biznes jest zamknięty, to na stokach gołym okiem widać mnóstwo osób. Sytuacja jest kuriozalna, bo zakazy dla biznesu miału temu przeciwdziałać, a tymczasem ludzie ruszyli na stoki z sankami i jabłuszkami pod pachą. I tłoczą się zupełnie legalnie, poza wszelką kontrolą.
Paradoksalnie gdyby na obiektach była obsługa, to mogłaby pilnować bezpiecznych odstępów, reżimu sanitarnego i rozładowywać tłum. Tymczasem panuje wolna amerykanka. To pokazuje, jak bardzo nietrafione są pomysły zamykania górskiej turystyki.
Wydaje się więc, że zakaz może nie działać, a nawet szkodzić.
Co więcej, ciężka jest interpretacja kolejnych pomysłów rządu. Jak bowiem odbierać fakt, że stoki stoją zamknięte, ale działają na nich wyciągi? To pewne rozwarstwienie. Powtarzam – stoki są zamknięte, na dziś dzień nie pracuje tam dosłownie nikt. Jako że nie ma zakazu przemieszczania się, jest jednak na nich dużo osób, bo obiekty nie są przecież fizycznie odgrodzone.
Skoro biznes jest w ciężkiej sytuacji, to czy zgłaszają się do Pana właściciele? O co proszą?
Oczywiście. Każdego dnia na moje biurko trafia kilkanaście do kilkudziesięciu wniosków od właścicieli lokalnych przedsiębiorstw. Najczęściej są to wnioski o zwolnienie z podatku od nieruchomości, jakie pobiera urząd miasta.
To duży problem dla Karpacza. Z jednej strony oczekiwania pomocy dla biznesu w stosunku do samorządu są bardzo duże. Przez lockdown miasto jest praktycznie pozbawione wpływów do budżetu. Podatek od nieruchomości to bowiem dość istotnie źródło pieniędzy i znaczny procent całego budżetu miasta.
Nie mamy też wpływów z tzw. opłaty miejscowej, to kolejny cios dla kasy miasta. Obecnie mamy zaciągnięte 1,5 mln zł kredytu, tylko po to, byśmy mogli realizować bieżące zadania.
O ile w wiosennym lockdownie sytuacja finansowa pozwalała nam na zwalnianie przedsiębiorców z podatku od nieruchomości, to w obecnej sytuacji będzie to niemożliwe. Oczekiwania przedsiębiorców są jednak takie same, jak na wiosnę.
Co więc robić w takiej sytuacji?
Mam duży zaszczyt i honor być częścią Porozumienia Gmin Górskich. Częścią organizacji są samorządowcy z gmin od Bieszczad po Góry Izerskie. Przedstawiliśmy władzy pewne propozycje, rozwiązania. Jedną z nich były zwolnienia z podatku od nieruchomości, przy czym samorządy otrzymałyby rekompensatę z centralnego budżetu państwa.
To z cała pewnością pomogłoby górskiemu biznesowi w ciężkiej sytuacji, ale uratowałoby też kasy miast żyjących z turystyki zimowej.
Na początku tygodnia media obiegła informacja o przygotowywanym przez mieszkańców Karpacza referendum. Czy wniosek trafił już na Pana biurko?
Karpacz ma ok. 4 tys. wyborców. Zgodnie z ustawą o referendum lokalnym pod wnioskiem muszą się znaleźć podpisy ok. 10 proc. mieszkańców, czyli 400 sygnatur. Z tego, co wiem, podpisy są obecnie zbierane i jest ich już ponad 500.
Inicjator przedsięwzięcia i pełnomocnik tejże grupy jeszcze nie złożył na moje ręce wniosku. Gdy to się stanie, będziemy z nim procedować zgodnie z zapisami ustawy. Kolejnym krokiem jest przekazanie wniosku do Rady Miejskiej, która sprawdza zgodność złożonych podpisów i czy pytanie proponowane w referendum jest zgodne z przepisami polskiego prawa.
No właśnie, bo sama treść pytania jest dość interesująca.
Moim zdaniem historia referendum zakończy się właśnie na ostatnim wymienionym przeze mnie kroku. Ze wstępnych informacji, jakie mamy, wydaje się, że żadna kancelaria prawna nie uzna postawionego pytania za możliwe do przedstawienia w referendum lokalnym. Ostateczna decyzja zależeć jednak będzie od Rady.
Najprawdopodobniej inicjatorzy oraz ich pełnomocnik są świadomi, że trudno będzie faktycznie przeprowadzić proponowane referendum. Ta akcja to jednak symbol. Pokazuje jednocześnie frustrację, ale z drugiej strony determinacje mieszkańców Karpacza.
Dzięki referendum ponownie mówi się o ciężkiej sytuacji naszego biznesu. Zwracamy uwagę na palący problem. Mierzmy jednak siły na zamiary.
Co Pan ma na myśli? Referendum nie da się przeprowadzić?
Nawet gdyby Rada Miasta przyjęła uchwałę o przeprowadzeniu referendum, to istnieją dalsze organy nadzoru na poziomie wojewody. Wtedy ten dokument mógłby zostać uchylony.
Idźmy dalej. Nawet gdyby mieszkańcy odpowiedzieli "nie" na pytanie "czy zgadzasz się na respektowanie nakazów, zakazów i ograniczeń praw i wolności obywatelskich wprowadzonych wbrew ustawom i Konstytucji RP ", to co dalej?
Miasto nie wyjdzie ze struktur Rzeczpospolitej Polskiej, nie ustanowimy niezależnej Republiki Karpacza. Kwestie, co przeprowadzone referendum miałoby zmienić i jak wyobrażać sobie dalsze funkcjonowanie miasta, to już pytanie do samych inicjatorów referendum. Trudno się jednak dziwić frustracji, z której wynikła ich inicjatywa.
Czytaj także: "Rozkładam ręce, nie dodrukuję pieniędzy jak w Warszawie!". Burmistrz Szczyrku o dramacie górali