Znany dziennikarz TVN24 chce płatnych studiów w Polsce. Ale chyba nie wie, jakie będą skutki

Mateusz Czerniak
Studia tylko dla tych, którzy wezmą kredyt albo których rodzice mają pełne kieszenie - choć na razie się na to nie zapowiada, to zwolenników takiego rozwiązania wśród polityków i osób publicznych nie brakuje. Ale czy to w ogóle jest kierunek, w którym powinna iść polska edukacja?
Już wkrótce studia będą mieli szanse ukończyć tylko nieliczni? Niektórym marzy się taka rzeczywistość. Aleksandra Koszyk / Agencja Gazeta
Temat prywatyzacji studiów co jakiś czas wraca w polskiej debacie publicznej jak bumerang. Tym razem sprawę poruszył dziennikarz TVN24 Konrad Piasecki na Twitterze, komentując postulaty potencjalnej opozycyjnej Koalicji 276 w słowach:
Konrad Piasecki

"Z utęsknieniem czekam na partię, która nie powie tylko na co da więcej, ale też skąd (oprócz TVP) pieniądze zabierze. I będzie miała dość odwagi, by wszcząć dyskusję np. o płatnych studiach, dofinansowaniu przez pacjentów służby zdrowia czy emeryturach policyjno-wojskowych".

Postulat ten budzi skrajne emocje, więc postanowiliśmy porozmawiać o nim z Joanną Clifton-Sprigg, ekonomistką, absolwentką University of Cambridge i wykładowczynią na University of Bath w Wielkiej Brytanii.


Mateusz Czerniak, INNPoland: Wprowadzenie opłat za studia - to dobry kierunek?

Joanna Clifton-Sprigg: Zacznijmy może od wyjaśnienia, że edukacja to inwestycja w kapitał ludzki, który przynosi pozytywne efekty zewnętrzne. Inaczej mówiąc – decydując się na studia, robimy rzecz pozytywną dla całego społeczeństwa, a nie tylko dla nas samych. To jest kwestia, której często nie bierze się pod uwagę przy szacowaniu kosztów systemu edukacji.

Gospodarka potrzebuje wykształconego społeczeństwa, które zapewni jej środowisko do rozwoju poprzez np. dostarczenie wykwalifikowanych kadr?

Tak. Jeśli przyjrzymy się takiej radykalnej wersji prywatnej edukacji wyższej, czyli takiej opłacanej po prostu bezpośrednio z kieszeni indywidualnych jednostek, to w skrajnym przypadku mogłaby ona doprowadzić do niedoboru wykwalifikowanych kadr.

Weźmy taki przykład – społeczeństwo potrzebuje inżynierów czy lekarzy. Trudno sobie wyobrazić jego funkcjonowanie bez tych specjalistów. Jeśli jednak spojrzeć na system edukacji wyłącznie przez pryzmat wolnego rynku, ten aspekt potrzeb społeczeństwa nie jest brany pod uwagę.

Mamy po prostu ludzi, którzy chcą studiować konkretne kierunki, czyli kreują popyt i uczelnie, które oferują studia, czyli dają podaż. Wolny rynek nie bierze pod uwagę potrzeb społeczeństwa, ze względu na które jesteśmy skłonni dopłacać z budżetu do wykształcenia tych niezbędnych fachowców.
A jak jest z dostępnością studiów w systemie prywatnym?

Przy w pełni prywatnej edukacji albo systemie z małym wsparciem ze strony państwa problem jest taki, że oczywiście ludzie pochodzący z mniej zamożnych domów często nie będą mogli sobie pozwolić na studia. A nie jest tak, że są oni mniej utalentowani.

I znowu – to nie będzie tylko ich indywidualna strata. To będzie strata dla całego społeczeństwa, które mogłoby skorzystać na ich umiejętnościach i talencie. Z gospodarczego punktu widzenia ograniczenie liczby wykwalifikowanych pracowników na rynku pracy to katastrofa. Do rozwoju ekonomicznego kraju potrzebny jest talent, innowacyjność i umiejętność adaptacji, a te najczęściej pozyskujemy od wykwalifikowanej kadry. Ktoś pewnie mógłby wysunąć naprzeciw argument, że przecież w najbardziej rozwiniętym kraju na świecie, czyli USA, mamy bardzo mocno sprywatyzowany system edukacji wyższej.

Stany Zjednoczone wyraźnie wspomagają swój rozwój gospodarczy importem wysoko wykwalifikowanych specjalistów z zagranicy, gdzie zdobyli oni swoje wykształcenie. Wystarczy się przyjrzeć firmom w Dolinie Krzemowej.

Ciężko podobny mechanizm wyobrazić sobie w przypadku krajów na poziomie gospodarczym Polski.

Polska zaczyna powoli zmierzać w kierunku importu zagranicznej siły roboczej, szczególnie zza wschodniej granicy, jednocześnie wciąż odnotowując spory odpływ własnej ludności na zachód. W wielu polskich miastach brakuje też specjalistów.

A wracając do wad systemu prywatnego, kolejną kwestią jest to, że na wolnym rynku utrzymanie kierunków studiów ważnych dla nas z kulturowego czy społecznego punktu widzenia – np. historii czy socjologii – może okazać się nierentowne.
Joanna Clifton-Sprigg, ekonomistka, wykładowczyni na University of Bath.Polish Professionals Forum PPF / YouTube
Taki historyk czy socjolog musi skończyć studia, które w systemie prywatnym nie kosztują może tyle, co inżynieria, ale nadal potrafią być drogie. Jednocześnie średnie dochody historyka czy socjologa są zazwyczaj niższe niż dochody inżyniera, tuż po ukończeniu studiów, a także na przestrzeni całej kariery. Jeśli koszty kredytu studenckiego będą wysokie w stosunku do zarobków, zniechęci to wielu do studiowania na danym kierunku.

Oczywiście, tu może z pomocą przyjść rozbudowany system stypendialny. Wówczas zakłada się jednak, że znajdą się sponsorzy, którzy hojnie dołożą do kufrów uczelni.

Należy wziąć również pod uwagę wysokie koszty życia oraz często trudne warunki zatrudnienia młodych ludzi w Polsce (np. umowy śmieciowe lub brak stałego zatrudnienia), szczególnie na początku kariery zawodowej. Spłata kredytu studenckiego to kolejne obciążenie.
Okej, myślę, że rozprawiliśmy się z pomysłem wprowadzenia całkowicie prywatnych studiów. A co z systemami częściowo sprywatyzowanymi, takimi jak np. w Wielkiej Brytanii?

System hybrydowy również tworzy sporo problemów. Na przykład zmienia relację między studentem a uczelnią. Student, opłacając studia – nawet jeśli robi to przez kredyt, jak ma to miejsce w Wielkiej Brytanii – staje się w pewnym sensie klientem uczelni.

I to wbrew pozorom nie zawsze działa pozytywnie, ponieważ potencjalnie tworzy sytuację, w której studenci mogą oczekiwać wysokich wyników, czasem bez odpowiednio dużego wkładu pracy. To stało się przedmiotem debaty w Wielkiej Brytanii, gdzie od lat obserwuje się tzw. grade inflation, czyli inflację ocen.

Studenci mają też dość wysokie oczekiwania związane z karierą i czasem są zawiedzeni po ukończeniu studiów. Coraz częściej w debacie politycznej padają argumenty, że studia w Wielkiej Brytanii, szczególnie na niektórych kierunkach, nie są "good value for money” – nie mają takiego zwrotu finansowego, jaki studenci sobie wyobrażają.
Czytaj także: Turbo 500+ dla każdego. Polacy popierają, ale to nie jest najlepszy pomysł
Patrząc na te oczekiwania, to przejście na nauczanie zdalne pewnie sprawiło, że studenci są jeszcze bardziej krytyczni?

Tak, studenci, którzy mają zajęcia online, zaczynają się zastanawiać, czy na pewno jakość tego rodzaju zajęć jest taka sama, jak wcześniej i niektóre organizacje studenckie chcą wnosić o zwrot czesnego. Biorąc pod uwagę, że szkolnictwo wyższe w Wielkiej Brytanii nie dostało rządowego wsparcia finansowego w czasie pandemii, to wszystko tworzy bardzo dużą presję finansową na instytucje, które już bez tego mają problemy.

Zresztą bardzo często samo czesne, które opłacają studenci, nie pokrywa kosztów prowadzenia niektórych przedmiotów, np. wymagających pracy w laboratoriach.

Osobną kwestią jest też to, że uczelnie wyższe najczęściej są ośrodkami zarówno dydaktycznymi, jak i naukowymi. I powstaje pytanie, kto opłaca koszty pracy naukowej, bo dochód z czesnego może być wykorzystany jedynie do celów dydaktycznych. Więc de facto państwo nadal ma wkład finansowy w uczelnie i dochodzi tu kwestia tego, ile środków tym uczelniom przekaże i na jakich warunkach.

A czy sama perspektywa kredytu zniechęca do podejmowania studiów?

Tak – tu rolę odgrywa nie tylko czynnik czysto ekonomiczny, ale także psychologiczny. Perspektywa długu zniechęca, szczególnie tych, którzy doświadczają już innych przeszkód na drodze do studiów. Na przykład uczniów z mniej zamożnych rodzin lub takich, którzy nie mają w rodzinie osób, które ukończyły studia – wzorców do naśladowania.

A to z kolei zmniejsza mobilność społeczną i zwiększa nierówności, co nie służy rozwojowi ekonomicznemu kraju i ogólnie dobrobytowi. W Wielkiej Brytanii studenci z mniej zamożnych rodzin mniej licznie aplikują (i dostają się) na studia. Dla przykładu – dane pokazują, że w 2019 roku 28 proc. wszystkich 18-latków w kraju zostało przyjętych na studia. Wśród mniej zamożnych ten odsetek wynosił tylko 17.8 proc.

Co więcej, ci, którzy aplikują, często składają podania tylko na mniej renomowane uczelnie, po których statystycznie ma się niższe zarobki (a także szansę spłacenia kredytu).

Ale jeśli jednak student zdecyduje się wziąć kredyt, to jak wygląda jego spłata? W Wielkiej Brytanii wygląda to tak, że zaczyna się go spłacać dopiero po osiągnięciu pewnego pułapu zarobków.

Tak, ten pułap jest co jakiś czas aktualizowany. Obecnie wynosi 26,5 tys. funtów rocznie. Dla kontekstu – w ubiegłym roku średnie zarobki w Wielkiej Brytanii wyniosły prawie 31 tys. funtów rocznie.

Absolwent, który osiągnie ten próg zarobkowy, spłaca kredyt przez pracodawcę. Odlicza mu się dany odsetek od kwoty pomiędzy progiem a jego rzeczywistą kwotą zarobków (czyli w przypadku średnich zarobków odsetek od prawie 4,5 tysiąca funtów).

Nie jest trudno spełnić ten warunek zarobkowy. To oczywiście nie jest tak, że każdy absolwent zarabia po studiach ponad 26,5 tysiąca rocznie, ale nie jest to też oszałamiająco wysoka kwota.

Warto też dodać, że kredyty studenckie w Wielkiej Brytanii są oprocentowane i procent naliczany jest od momentu wzięcia kredytu, czyli od początku studiów, mimo że spłata następuje lata później.
Czytaj także: Elektrownia jądrowa pod twoim domem? Rząd wybrał 4 lokalizacje. Wyjaśniamy, czy to bezpieczne
Czyli mam rozumieć, że kredyt zaczyna się spłacać, kiedy zarobkowo jako młody człowiek wpada się do szufladki niższej klasy średniej? To bardzo ciekawe biorąc pod uwagę, że częściową prywatyzację studiów często postulują partie liberalne, które jednocześnie stawiają się za reprezentantów klasy średniej.

Tak, i kredyt spłaca się latami. A w przypadku tych, którzy nigdy nie osiągną wystarczającego progu, jest on po wielu latach zupełnie umarzany.

Według analizy brytyjskiego Institute for Fiscal Studies z 2017 roku ponad 77 proc. kredytów studenckich w Wielkiej Brytanii nie zostanie do końca spłaconych albo spłaconych w ogóle. Bo o ile przy naprawdę wysokich zarobkach da się taki kredyt spłacić stosunkowo szybko, to właśnie przy średnich to zadłużenie ciągnie się za absolwentami latami.

Finalnie i tak dużą część kosztów ponosi państwo, więc trzeba sobie zadać pytanie czy taki system kredytów w ogóle ma sens. A jest też on zdecydowanie przyczynkiem do politycznych potyczek między Partią Pracy i Konserwatystami w Wielkiej Brytanii.

W Polsce oprócz kredytów na modłę brytyjską mówi się też czasem o pomyśle uczynienia darmowym tylko określonej liczby semestrów albo określonej liczby rozpoczętych kierunków, np. jednego lub dwóch. Czy to miałoby większy sens?

Z punktu widzenia państwa należy rozważyć, ile się na takim ruchu naprawdę zaoszczędzi. Jak długo studiuje przeciętny student i dlaczego? Czy dlatego, że ma poprawki? Czy dlatego, że zmienia kierunki studiów, ale w efekcie kończy jedne czy może kończy trzy różne kierunki studiów?

Każde z tych zachowań niesie ze sobą inne koszty, a także ma potencjalnie różne korzyści dla studenta i społeczeństwa. Więc należy ustalić, jakie zachowanie chcielibyśmy tą reformą zmienić. A z punktu widzenia studenta?

Z punktu widzenia studenta, dodatkowy koszt za drugie czy trzecie studia może po prostu oznaczać, że jego edukacja stanie na jednym kierunku. I to samo w sobie nie jest koniecznie złe. Chyba że zmiany w opłatach uderzą znacząco w studentów, którzy na przykład po jednym semestrze lub roku zmieniają kierunek, i ten nowy kierunek studiów kończą, ale przez to przekraczają liczbę bezpłatnych semestrów.

To, w jaki sposób zmieniłoby się zachowanie kandydatów na studia, a tym samym zainteresowanie studiami, zależałoby też od tego, kiedy i na jakich warunkach należy dokonać płatności za niego.

Natomiast to, co stałoby się z zapotrzebowaniem na studia, jest o tyle istotne, że zmiany w opłatach za kolejne kierunki mogłyby być niekorzystne dla niektórych z nich. Studenci kierunków humanistycznych i nauk społecznych częściej podejmują studia na drugim czy kolejnym kierunku, często równolegle. Wprowadzenie opłat prawdopodobnie obniżyłoby zainteresowanie takimi studiami.

Dlatego, zanim wykona się jakąkolwiek zmianę w systemie finansowania studiów, trzeba dokładnie przeanalizować jej społeczne skutki; zdawać sobie sprawę, że np. prywatyzacja zmienia charakter relacji student-uczelnia; i odpowiedzieć na pytanie, czy wprowadzana zmiana będzie zmianą realną i skuteczną.

Co do systemu brytyjskiego, to muszę jeszcze raz szczerze podkreślić, że ma on wiele wad i wzbudza liczne kontrowersje polityczne, szczególnie w okresie pandemii.