Lubisz główkowanie? Ta polska gra piekielnie cię wciągnie – ja nie mogłem się oderwać! [RECENZJA]
Dzieło polskiego studia Yaza Games ożywia na ekranie postacie ze średniowiecznej sztuki. Nie chodzi tu jednak o świętych (chociaż jeden się trafi), aniołki czy godnych rycerzy, a maszkarony i śmieszne zwierzaki, które zdobią np. marginesy dawnych ksiąg, będących bezpośrednią inspiracją dla powstania gry.
W Inkulinati wcielimy się w mistrza żywego atramentu, prowadzącego do boju komiczny bestiariusz niczym trener średniowiecznych pokemonów. Na wstępie jest już lekko i wesoło, ale gra nie jest przy tym płytka, jak plama atramentu. Ba, potrafi zmuszać do niezłego wytężania szarych komórek, co powinno zdobyć serca miłośników łamigłówek.
Ożywiona średniowieczna sztuka
Warstwa wizualna gry jest jednak bezapelacyjnie genialna w swojej prostocie. Nie ogranicza się bynajmniej wyłącznie do wykorzystania historycznie wiernych obrazków. Inkulinati wręcz z mnisią pasją poświęca się motywowi walki atramentem na księdze - jest ona naszą planszą (a w tle widzimy, że np. spoczywa na trawniku), a kiedy rysujemy potworki, zza kadru pojawia się realistyczna dłoń (albo płetwa, małpia łapa czy inna kończyna, pasująca do wybranego awatara gracza). Gdy walczymy w pojedynkach, w tle spisywana jest komediowa narracja.
Same animacje są pełne uroku. Pokochałem z miejsca sposób, w jaki chichoczą lisy, grymaszące twarze na tarczach (albo w przypadku diabłów - zadkach), czy smoka wkładającego gogle do lotu. Oprawa Inkulinati porównywalna jest jedynie do gry Penitment, przygodówki o zupełnie odmiennym charakterze, ale również utrzymanej w średniowiecznej stylistyce.
Jak gra się w Inkulinati?
To strategia turowa, gdzie każda potyczka jest praktycznie łamigłówką. Tę rozwiązujemy, rysując do walki maksymalnie do 5 bestii naraz i wyposażając naszego awatara, zwanego Tycim, w pasywne talenty i akcje dłoni.
Te ostatnie to dosłownie poruszanie paluchem po atramencie - możemy zetrzeć wrogą bestię, obudzić do akcji nasze, dorysować coś na mapie… czy strzelić laserem ze stygmatu. Pula opcji jest spora, a warunki zwycięstwa proste - ostatni Tyci na polu bitwy wygrywa.
Ważne jest nie tylko, co dobierzemy do walki, ale i jak ustawiamy nasze stworki. Pomijając już oczywiście zasięgi ataków i zdolności, kiedy atakujemy w plecy, zadajemy większe obrażenia, królik poświeci zadem jedynie na przeciwnika zwróconego w jego stronę, a tarcza chroni tylko tam, gdzie jest skierowana.
Swoją drogą, same testy obrażeń są... mini-grą zręcznościową. Musimy odpowiednio szybko wybrać interesującą nas wartość, a im celniejszy stworek, tym łatwiej to wykonać. W efekcie to jak w wielu grach losuje się wartość np. w przedziale 4-6, ale mamy kontrolę większą lub mniejszą nad tym, kiedy mocniej przysolimy.
Podejmując się głównego wyzwania gry, czyli fabularnej podróży, musimy liczyć się jeszcze ze Znudzeniem. Nie, nie samą zabawą, bo ta szatańsko wciąga. Im więcej rysujemy danej bestii, tym bardziej nasz bohater się nią nuży i kolejne jej rysowanie wymaga zużycia większej ilości atramentu (nasz podstawowy zasób).
Możemy więc rozwiązać potyczkę, zasypując wroga najpotężniejszą jednostką, ale trzeba się liczyć z tym, że w kolejnym starciu będzie droższa. Pozbywamy się tej kary, dając potworkowi odpocząć, albo trafiając w trakcie podróży na odpowiednie wydarzenia, np. drzemkę pod drzewem.
Chyba że wolimy pójść napić się w karczmie dla zwiększenia zdrowia Tyciego albo kazać bardowi nas rozsławić, żeby czerpać lepsze korzyści z przyszłych wydarzeń - wybory na mapie Podróży dodają dodatkowej głębi taktycznej, bo musimy myśleć o kilku starciach do przodu.
Sama fabuła zaś jest równie humorystyczna, jak potwory prowadzone do boju - jesteśmy uczniami Mistrza, którego w czasie zabawy dopada Kostucha. A że sama lubi imprezować, gonimy za nią, domagając się wyjaśnień. Pełna gra składa się z trzech podróży, a każda kolejna odkrywa nowe elementy historii i dodaje kolejny etap na finał.
Radosna pielgrzymka
Poczwary dobieramy z puli 51 kreatur. Startujemy z jedną z trzech armii - psiskami (taki standardowy zestaw bez większych zalet i słabości), królikami (delikatniejsze, ale mogą rozproszyć wroga pokazywaniem zadka i lepiej się modlą) oraz lisami (nie modlą się i są delikatne jak króliki, za to kradną atrament każdym atakiem). Szybko wzbogacimy je o np. pacyfistycznego wilka pielgrzyma, wszystkożernego ślimaka, albo dziwaczne stworzenia, które są dłoniami czy głowami na nóżkach.
Wraz z podróżą rozbudowujemy menażerię i pulę możliwości naszego Tyciego podczas bojów w manuskrypcie. Gdy ukończymy etap (zarówno zwycięstwem, jak i porażką), zbieramy prestiż, dzięki któremu odblokowujemy większą różnorodność na kolejny start, aż do armii samej Śmierci i potężnego smoka włącznie.
Moje pierwsze podejście opierało się o gromadzenie ogromnych ilości atramentu dzięki lisom, dzięki czemu mogłem pasywnie krzywdzić wrogich Tycich i stale mieć silne wojska na mapie. Po pierwszym ukończeniu gry miałem już diaboły, dzięki którym zasypywałem mapę ogniem i nakładałem paskudne efekty na wrogów. Za to ich postrachem byli biskupi, na których musiałem szczególnie uważać.
Za trzecim razem sam zbudowałem armię świętych bestii, leczących się i wspomagających między turami. Ukończenie zabawy w tych trzech etapach zajęło mi blisko 12 godzin, plus trochę czasu spędzonego na treningu i główkowaniu nad konstrukcją menażerii. Wiele elementów gry jest bardzo intuicyjnych, więc nawet początkująca osoba szybko odnajdzie się po chwili spędzonej w samouczku.
Do trzech razy sztuka
Bawiłem się przednie jeszcze kilka kolejnych godzin (a na pewno wrócę do produkcji i po publikacji tekstu), a wciąż daleko mi do wyczerpania wszystkich możliwości, jakimi mógłbym wojować na księgach zakonu Inkulinatich.
Jak to w strategiach, trzeba podumać nad tym, co i jak działa, ale rozgryzanie tego sprawiało mi ogromną satysfakcję. Dzięki pięciu poziomom trudności bawić się będą zarówno zupełni amatorzy, jeśli chcą nacieszyć się humorem i samą warstwą wizualną produkcji, oraz ci, co zjedli zęby na turówkach. Dokręcanie sobie śruby zmienia tempo wzrostów i spadków Znudzenia Tyciego, startowych wartości oraz leczenia między bitwami, a także ogranicza dostęp do gęsich piór, służących jako dodatkowe życia.
Sztuczna inteligencja przeciwnika naturalnie nie musi się przejmować tym, co gracz i korzysta z tego całymi garściami.
Gdy podniesiemy trudność rozgrywki w kilku starciach wyskakują również mocniejsze bestyjki. Najczęściej przegrywałem jednak z własnej winy - np. zapomniałem, że mój Tyci znalazł się właśnie w pozycji do wypchnięcia poza krawędź.
Na ogół AI gra skutecznie, ale kiedy jej jednostki nie mają niczego w zasięgu ataku, nawet na najwyższym poziomie trudności potrafi strzelić sobie w stopę - np. bijąc kocioł fasoli, który wybucha i kasuje napastnika. Z innych bezsensownych akcji widziałem jeszcze stawianie struktury, którą zaraz przeciwnik sam sobie niszczył, albo przesuwanie moich jednostek bliżej siebie, chociaż było to samobójcze.
Boska Komedia
Humor to rzecz jasna sprawa subiektywna. Ja ogrywając Inkulinati bawiłem się przednie. Oprócz samej stylistyki gry, podobają mi się sympatyczne docinki po walkach ("Wyhaftować ci chusteczkę na otarcie łez, farfoclu?") i pyskówki, w jakie możemy wdać się z innymi inkulinatimi. Chcieliście kiedyś obrazić Dantego czy św. Franciszka? Macie okazję.
Od lektury opisu bitwy w tle również mi się łezka zakręciła. Urzekły mnie jeszcze nazwy losowane dla bestyjek. Powiem, że nie wyobrażam sobie, jak można w Inkulinati grać inaczej niż w języku polskim. Polecam tylko zasiadać do niej z dużą tolerancją na humor lubiący wracać w okolice pośladków.
Bo widzicie, ludzie w średniowieczu chcieli śmiać się z prostych rzeczy - jak gołe zadki czy gazy. A w Inkulinati mamy całą gromadę kreatur i talentów związanych ze wzdęciami. To ulubiona taktyka naszego Mistrza, więc poznamy bardzo szybko bojowe zastosowania stworków z fasolą.
O zadkach królików już wspominałem, diabełki mogą pruknąć sobie ogniem, wół ma aż dwa rodzaje gazowych ataków, a taki osioł gra na piszczałce... zgadnijcie już, którą częścią ciała. Jest również armia małpiszonów. Oczywiście, że znajdzie się wśród nich specjalna umiejętność rzucania odchodami.
Wszystko jest zgodnie z historyczną sztuką, ale wiadomo, nie każdy lubi żarty krążące dookoła doznań jelitowych.
Z punktu widzenia recenzenckiego nie mam za wiele negatywnych uwag. Gra powinna działać płynnie nawet na słabszym sprzęcie, gdzie dokuczy co najwyżej długi czas ładowania. Muzyka jest zapętlona i ścieżka dźwiękowa nie powala zróżnicowaniem, ale sprawdza się jako tło.
O marnych zagrywkach AI już wspominałem. Jeśli pokonujemy cyfrowego przeciwnika z zamkniętymi oczami, możemy zawsze wyzwać znajomych do pojedynku przed ekranem.
Mam jeden spory żal przy zabawie z innym człowiekiem - we wspólnej zabawie armię wybieramy wyłącznie z puli gotowych postaci, gdzie zmienimy co najwyżej to, ile mamy dostępnych talentów.
A największą frajdę Inkulinati sprawia, gdy można samemu pogłowić się nad eksperymentami w armiach i stworzyć pokręcone, ale satysfakcjonujące kombinacje prowadzące do zwycięstwa.