Fliperzy pompują szarą strefę? U naszych sąsiadów ten problem jest poważny
Fliperzy nie zasłużyli sobie w społeczeństwie na duży szacunek. Wiele osób obwinia ich za wzrost cen mieszkań. Nie jest to do końca prawda, bo stosunkowo niewielka grupa nie jest w stanie aż tak wstrząsnąć rynkiem mieszkaniowym.
Ale jeśli zamiast słowa "fliperzy" wstawimy "inwestorzy na rynku nieruchomości" a mieszkania nazwiemy "lokalami inwestycyjnymi", może się okazać, że jednak mają wpływ na ceny mieszkań.
Inwestowanie w mieszkania to polski sport narodowy. Lokaty w bankach są słabo oprocentowane, na giełdzie mało kto się zna. Fundusze inwestycyjne wymagają, by powierzyć im swoje pieniądze, a Polacy nie są przesadnie ufni.
Na dodatek mieszkanie można po prostu sprzedać, zawsze znajdzie się ktoś chętny. Bo przecież mieszkań w Polsce jest po prostu za mało, są towarem deficytowym.
Dlatego też fliping, czyli kupowanie mieszkań, szybkie ich remontowanie i jak najszybsze sprzedanie z zyskiem nie cieszy się poważaniem i zrozumieniem. Na dodatek fliperzy działają w przewadze wobec "zwykłego nabywcy".
Po prostu są w stanie szybko namierzyć atrakcyjną ofertę, błyskawicznie kupić lokal, na który ochotę miałoby pewnie wiele osób. Takich, które kupowałyby to mieszkanie dla siebie, na lata.
Ale są i inne, bardzo poważne problemy związane z tym zjawiskiem. Jeden z nich to napędzanie szarej strefy. Jak to możliwe?
Firma ma limity, obywatel nie
Przypomnijmy, że do dziś w obrocie nieruchomościami można płacić... gotówką. To nie żart, nie jest problemem kupienie mieszkania za pudełko po butach wypełnione po brzegi banknotami.
To nie do pomyślenia w obrocie między firmami. Jedna firma może zapłacić gotówką innej firmie, jeżeli jednorazowa wartość transakcji nie przekracza równowartości 15 000 zł brutto. Wyższa kwota może przejść tylko przez rachunki bankowe. W planach urzędników fiskusa jest dalsze zacieśnianie pętli i ograniczanie obrotu gotówkowego między firmami.
A jednocześnie obywatel może drugiemu obywatelowi zapłacić milion w gotówce za mieszkanie. To duża pokusa dla przedstawicieli szarej strefy i specjalistów od prania pieniędzy.
Niemcy patrzą na fliperów
Tę twarz flipingu dostrzegli na przykład Niemcy. Według ich szacunków w tym kraju jest prane nawet 100 mld euro rocznie.
"Nawet 30 procent brudnych pieniędzy trafia do sektora nieruchomości, co powoduje wzrost cen nieruchomości, szczególnie w dużych miastach" – mówi IPPEN.MEDIA Sebastian Fiedler, rzecznik ds. polityki kryminalnej grupy parlamentarnej SPD.
Nawet jeśli liczba podawana przez polityka jest zawyżone, to i tak znaczna część nielegalnych pieniędzy jest inwestowana w nieruchomości. Kilian Wegner, profesor prawa karnego na Uniwersytecie Europejskim Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, zajmujący się problemem prania pieniędzy, twierdzi, że mieszkania i inne lokale są popularne wśród mafii, klanów przestępczych i baronów narkotykowych.
– Wartość nieruchomości jest stosunkowo trudna do określenia, szczególnie w dynamicznej sytuacji rynkowej i gdy nie chodzi o standardowe nieruchomości. Przestępcy mogą łatwo manipulować cenami – mówi serwisowi Merkur.de. Prawnik dodaje, że pranie pieniędzy powoduje sztuczny wzrost cen nieruchomości. A im wyższe ceny, tym większe pieniądze mogą prać. – Jeśli chcesz kupić budynek mieszkalny lub nieruchomość komercyjną w Niemczech, prawdopodobnie konkurujesz z przestępcami z całego świata – dodaje.
Serwis Merkur.de zauważa też, że praniu pieniędzy niezbyt mocno przyglądają się niemieckie służby. Są w stanie nękać na przykład handlarzy narkotyków, ale nieruchomościami się nie zajmują. Tym bardziej że wcześniej musiałyby zidentyfikować przestępstwo, z którego pochodzą nielegalne środki.
– Pranie pieniędzy jest w Niemczech czynnikiem gospodarczym – mówi Wegner. – Weźmy stoczniowca, który produkuje jachty. Gdyby zawsze dokładnie sprawdzał, skąd pochodzą pieniądze jego klientów i czy działają zgodnie z niemieckimi standardami, legalnie, wkrótce nie miałby już nic do roboty – konkluduje.