Reklama.
Byłem niedawno w Gdańsku na konferencji organizowanej przez Koalicję na rzecz Polskich Innowacji. Mówiłem o łączeniu nauki z biznesem, o potrzebie mostów pomiędzy tymi sferami. Problem trudnej współpracy nauki i biznesu ma być może początek w nieprzystającym do potrzeb systemie edukacji w obszarze szeroko pojętej ekonomii i przedsiębiorczości.
Mówiłem o mostach, jako drodze dojścia do celu. Ale nie panaceum, bo liczba mostów jakie już istnieją wydaje się wystarczać dla liczby tych, którzy są zdolni na nie wejść. Mówiąc w kategoriach ekonomii, podaż mostów wydaje się przekraczać popyt. Tworzone dotychczas rozwiązania ułatwiające współpracę nauki i biznesu dotyczą najczęściej naukowców, pomysłodawców lub wynalazców, którzy już są relatywnie zaawansowani w opracowywaniu swoich pomysłów, w tym w wymiarze ekonomii i perspektywy biznesowej. To jednak szczyt góry lodowej. Pozostali zwyczajnie nie widzą jeszcze powierzchni, nie wiedzą lub nie docierają do mostów, tych obecnych.
A mosty kosztują, jak każda poważna infrastruktura. I nie chodzi o to by ich nie budować. Raczej o to, by dopasować skalę podaży do popytu. Podaży mostów do popytu ze strony naukowców.
Ekonomia może być pomocna. Bo problem łączenia nauki z biznesem warto widzieć także w wymiarze podaży i popytu. Podaży rozwiązań i pomysłów ze strony naukowców oraz popytu na nie ze strony biznesu i przemysłu. Czyli zgodnie z tradycyjnym „potrzeba matką wynalazków” lub moim „od przemysłu do pomysłu”. Ale choć zwykle koncentruję się na popycie i popytowym podejściu do innowacji, tym razem więcej o podaży. I już nie mostów, ale pomysłów, rozwiązań i projektów.
Podaż pomysłów na komercjalizację. Projektów z szansą na wdrożenia. Jest ich niewiele. Bardzo niewiele w stosunku do liczby i potencjału ośrodków naukowych. Owszem, patrząc z perspektywy środowiska innowacyjnego (szeroko pojmując, a więc i agencji rządowych, funduszy, akceleratorów, parków technologicznych itd.) wydaje się że jest to solidna liczba. Ale wystarczy poszerzyć perspektywę i okazuje się, że jednak nie tak dużo. Zbyt mało, by było widać z daleka. Zbyt mało, by zapełnić programy szkoleń. Zbyt mało, by wykorzystać kapitał leżący za mostem.
Dzisiejsza podaż jest, niestety, zaledwie szczytem góry lodowej możliwości, tkwiących w oceanie. Ocenie niewiedzy, słabej edukacji, nazwijcie jak chcecie. Edukacja może pomóc topić lody, dając podaż projektów, na jaką czekamy.
Dlaczego tak się dzieje?
Po pierwsze, tak jest. Spotykając się z naukowcami w różnych okolicznościach wiem, czego brakuje. Widzę albo słucham, bo mówią sami. Przykłady?
Po pierwsze, tak jest. Spotykając się z naukowcami w różnych okolicznościach wiem, czego brakuje. Widzę albo słucham, bo mówią sami. Przykłady?
Niedawno zakończyłem cykl warsztatów strategicznych dla naukowców (gra symulacyjna w ramach programu Skills, FNP), których celem było postawienie uczestników „w butach przedsiębiorcy”. Pokazanie jak działa firma, jak przedsiębiorca planuje działania i jak podejmuje decyzje. Mogę pochwalić się dobrymi recenzjami, ale nie o to chodzi. Mówiono „to fajne” ale brakuje nam często podstawowej wiedzy ekonomicznej. By nie trzeba było tłumaczyć co to znaczy rentowność i dlaczego jest ważna. Jeszcze ważniejszym wnioskiem było stwierdzenie jednego z uczestników „takie warsztaty powinny być obowiązkowe dla naukowców”. No właśnie.
Również niedawno brałem udział w licznych rozmowach z zespołami projektowymi, które często ujawniają problem braku perspektywy biznesowej, wynikający z braku edukacji. Przekaz prezentowany (najczęściej) przez zespół ogranicza się do prezentacji pomysłu wystarczającej na pierwszym etapie. Wiedzy ekonomicznej brakuje do skutecznej realizacji etapów kolejnych, gdy trzeba już biznes prowadzić, a zwykle nie jest on już tak obiecujący jak na slajdach.
Brakuje także edukacji ekonomicznej na poziomie szkoły i uczelni, gdzie owszem, bywają zajęcia z przedsiębiorczości, ale niekoniecznie takie, które uczą rozumienia biznesu. Uczą dostrzegać szanse, przekładać myśli na pomysły i oceniać ich sens ekonomiczny. W toku wspomnianej konferencji padł przykład zajęć z przedsiębiorczości, gdzie wymagano pamięciowego opanowania konspektu biznes planu. Można, ale po co, skoro trzy kliknięcia stąd mamy gotowe wzorce. Być może te same zajęcia mówiły też po co tworzyć biznes plan. Być może. No właśnie.
Brakuje szerszego podejścia, pokazywania mechanizmów długoterminowego zarządzania, budowania strategii i jej wdrażania, zarządzania operacyjnego, praktycznego.
Brakuje też praktycznych ćwiczeń, dających szanse wyjść poza slajdy i wykład, pozwalających konfrontować teorię z praktyką, nauczyć się języka sprawozdań finansowych i rozumieć ich przekaz.
Brakuje wiedzy operacyjnej, treningu w zarządzaniu firmą, bez którego nowa firma nie przetrwa roku lub kilku lat zderzenia z rzeczywistością gospodarczą. I to nie dlatego, że pomysł biznesowy się nie obroni lecz dlatego, że zespół nie poradzi sobie z codziennym prozaicznym zarządzaniem.
Brakuje wreszcie rozumienia ról i rozumienia języka, biznes i nauka mają wzajemnie małe rozumienie istoty swojego działania. Nie rozumiejąc istoty, nie umieją znaleźć porozumienia na poziomie indywidualnego projektu czy przedsięwzięcia biznesowego.
Jakiej edukacji brakuje?
Moim zdaniem, przede wszystkim brakuje spójnego systemu edukacji ekonomicznej dla sfery nauki, choć nie tylko dla niej.
Moim zdaniem, przede wszystkim brakuje spójnego systemu edukacji ekonomicznej dla sfery nauki, choć nie tylko dla niej.
Skąd naukowiec może poznać zagadnienia związane z ekonomią, skoro edukacja dotycząca biznesu i przedsiębiorczości jest ograniczona i teoretyczna? W liceach wprowadzono przedmiot „przedsiębiorczość”, ale jej wymiar jest wyłącznie symboliczny. W ramach studiów edukacja ekonomiczna raczej „bywa” niż „jest” i raczej w teorii niż w praktyce. A jeśli jest, to często w formie akademickiej, nie przystosowanej do potrzeb odbiorców. Klasyczne kursy ekonomii i przedsiębiorczości dają wiedzę, którą dopiero trzeba filtrować. A czas ucieka.
Potrzebne są różne wymiary edukacji, stopniowane według potrzeb odbiorców. Czyli i system edukacji i do tego spójny, odpowiadający stopniowo narastającym potrzebom (zamiast Golden Gate czasem wystarczy kładka lub kilka, trzeba „tylko” wiedzieć, gdzie je budować).
Obecne formy, tak edukacji jak i wsparcia dla nauki w procesie komercjalizacji, są adresowane w dużej mierze do już świadomych jednostek i zespołów, dysponujących pewną wiedzą. To dobrze, ale to za mało. W ten sposób dotykamy wierzchołka góry, bez sięgnięcia do podstaw.
Bo jaki program oferujemy dla „całej reszty” pracowników nauki? Tych wszystkich, który mogą i często tworzą wartościową własność intelektualną, ale nie widzą „pomysłu” na nią? Tych, którzy mają pomysły, ale nie umieją dokonać ich selekcji i oceny opłacalności biznesowej? Tylko nieliczni z tego grona zdołają samodzielnie przedrzeć się do mniejszości zaawansowanej w wiedzy i projektowaniu biznesu. A szkoda, bo to właśnie jest niewykorzystane źródło podaży rozwiązań, na które czeka popyt biznesu i przemysłu.
Co więcej, edukacja ekonomiczna, jeśli jest, jest najczęściej jednowymiarowa. Poniekąd zmuszająca do przejścia przez most. A nie wszyscy naukowcy muszą stać się biznesmenami. Komercjalizacja może, ale nie musi oznaczać założenia i prowadzenia firmy. Równocześnie wszyscy naukowcy (tak) powinni umieć dostrzegać szanse na komercjalizację i być w stanie ocenić jej sens. Dla siebie, dla zespołu, nawet dla uczelni i gospodarki. Nauczyć się odrzucać pomysły słabe i podejmować te dobre. Umieć także ocenić wartość potencjalnego projektu, by podaż miała jakość, a IP dobrą wycenę.
Jeden wymiar to również brak ćwiczeń. Możliwości sprawdzenia się w rolach biznesowych. Bo może być tak, że biznes stanie się równie fascynujący jak nauka. I niekoniecznie nudny i trudny, na pewno nie tak trudny jak większość problemów badawczych, z którymi naukowcy radzą sobie co dnia.
O ile mam rację, edukacja ekonomiczna dla naukowców powinna dawać szansę rozumienia gospodarki, budować podstawy słownikowe, mentalne i praktyczne. Powinna być sekwencyjna, odpowiadająca kolejnym stadiom przekształcania pomysłu w biznes. Powinna też być skondensowana do wiedzy możliwej do przeniesienia w praktykę, bo przecież z badaniem literaturowym każdy naukowiec sobie poradzi, gdy poczuje potrzebę poszerzenia wiedzy. O ile taką potrzebę wykreujemy.
O ile mam rację, oznacza to, że program edukacji dla naukowców powinien mieć formę drzewa decyzyjnego, wychodzącego od szerokiej podstawy ekonomii ale prowadzącego poprzez opcjonalne ścieżki rozwoju, dopasowane do różnych dróg, jakie mogą prowadzić do komercjalizacji. Z nadzieją na owoce, pod warunkiem że zadbamy o solidny pień.
O ile mam rację, tego typu program maiłby szansę tworzyć podaż, ofertę ze strony nauki znacznie szerszą niż obecna. Bo dziś, uogólniając z całym szacunkiem, po co naukowcy mają tworzyć podaż, skoro nie wiedzą, co to jest popyt?
Zanim przyjdzie jutro
Szczęśliwie nie trzeba czekać, zanim pojawi się idealny program edukacyjny. Ba, być może pojawi się nie jeden i nie od razu idealny, ważne by próbować. I budować jakość ucząc się wzajemnie, biznes z nauką, rozumieć i rozmawiać.
Szczęśliwie nie trzeba czekać, zanim pojawi się idealny program edukacyjny. Ba, być może pojawi się nie jeden i nie od razu idealny, ważne by próbować. I budować jakość ucząc się wzajemnie, biznes z nauką, rozumieć i rozmawiać.
Nie trzeba czekać, ponieważ już dziś istnieją różne formy kształcenia ekonomicznego, które choć w części adresują kwestie opisane wcześniej. Coraz częściej podmioty biznesowe wspierają ofertę edukacyjną, poniekąd walcząc z regułą „garbage in, garbage out”. Starając się budować podaż, dzieląc się wiedzą i doświadczeniem - wiem o czym mówię, bo sam to robię, wspomniałem wcześniej o warsztatach opartych na grze strategicznej.
Warto wspomnieć o solidnej propozycji programów akceleracyjnych, które w coraz większym stopniu wykraczają poza formułę „nauczymy Was jak się sprzedać”, oferując coraz szerszy pakiet edukacyjny. W chwili gdy piszę ostatnie akapity, trwa jeszcze nabór do programu, który mogę polecić, bo sam w nim uczestniczę - Alfa.ac.
Ale można zrobić więcej. Można łączyć profile szkoleń, budować programy dla naukowców, uczące i podstaw ekonomii i „sprzedania” pomysłu biznesowi. Inaczej mówiąc, dając nie tylko most dla niektórych, ale kładki dla wielu.
Można też spojrzeć na infrastrukturę edukacji dla nauki z innej strony. Zamiast statycznej infrastruktury mostów, zaproponować lot co celu z pilotem na pokładzie. Nie tylko dlatego, że – jak wiadomo – „lotem bliżej”. Raczej dlatego, że podróż lotnicza zmienia sposób myślenia. Sięga dalej i szybciej. I choć trzeba się przygotować, wystarczy bagaż podręczny. Trzeba wiedzieć dokąd lecieć i dlaczego. I zamiast być w drodze, być u celu.
W czasie konferencji w Gdańsku anonsowałem prace nad projektem, który połączy szeroką edukację ekonomiczną z akceleracją i wsparciem startu dla nowych firm. Dziś pracujemy nad tym. Jutro mam nadzieję będziemy zapraszać na pokład biznes klasy. Wszystkich.
Pozostaje tylko pytanie, z których lotnisk wystartujemy.