Powoli wykluwa się w sieci akcja #WTFU – od słów, Where’s The Fair Use, czyli „co z tym dozwolonym użytkiem”? Nowa odsłona zainteresowania tematem dozwolonego użytku zaczęła się od materiału na kanale Channel Awesome zajmującym się między innymi recenzowaniem filmów. W tekście staram się wyjaśnić, o co chodzi.
Nazwa akcji wiralowych (lub jak ktoś woli: viralowych, ale moim zdaniem w języku polskim nie ma litery „v”) nawiązuje do słowa „wirus”. Zjawisko zyskiwania chorobliwej popularności przez niektóre komunikaty – zwykle przez krótkie filmy, którymi łatwo wywołać emocje – jest czasem efektem przypadku, a czasem działaniem zamierzonym. Możliwe jest dzięki nowoczesnej technologii – możliwościach związanych z powielaniem treści, dzieleniem się przez wysłanie odnośnika za pośrednictwem maila czy mediów społecznościowych. Słowo „viralowe” pojawia się w kontekście „viralowego video” i w kontekście „viralowej kampanii” – społecznej, wyborczej czy reklamowej. Wiral może wybrzmieć w jednym akcie, na przykład przez wyjątkowo popularny film, który po chwili znają i cytują wszyscy, ale może też polegać na poruszeniu konkretnego tematu, zachęceniu do uczestnictwa w dyskusji czy eksperymencie.
Kampanie miewają różny zasięg. Czasem temat łapie chorobliwą popularność z powodu istotności tematu, atrakcyjności pomysłu na kampanię (wspominając między innymi Ice Bucket Challenge) czy oddolnego zintegrowania środowiska. Ułatwieniem poruszania się po pojawiających się jak grzyby po deszczu kolejnych oznakach uczestnictwa jest zwykle hasztag. Na co dzień mamy do czynienia z działającymi w ten sposób pomniejszymi trendami na Twitterze. Trend może też utrzymywać się i zyskiwać na popularności znacznie dłużej.
#WTFU – co z tym dozwolonym użytkiem
Trudno powiedzieć, czy akcja #WTFU przerodzi się w wiral – na razie widać, że ma tendencje. Temat wzięły na warsztat niektóre niszowe anglojęzyczne kanały wlogerskie, ale głos w sprawie zabierają już także amerykańscy prawnicy. Skoro w Polsce ktoś znalazł czas w poniedziałek rano, żeby się pochylić na tematem, to pewnie jest tam jakiś śladowy potencjał.
O czym mówi w luźnym burgundowym krawacie autor akcji informacyjnej Where’s The Fair Use? Twórcy filmów na YouTube (YT) są w krajach anglojęzycznych dość liczącym się graczem. Bierze się to głównie z tego, że monetyzacja jest tam na tyle wysoka, że przyzwoicie prowadzony kanał YT może stać się podstawowym, a nawet jedynym źródłem utrzymania. Popularność rosnącej rzeszy twórców sprawia, że opłaca się organizować konwenty, na które zjeżdżają się ludzie z całego świata. Można więc wyobrazić sobie, jak czują się tego rodzaju twórcy YT kiedy trafia w nich stworzony przez Google zautomatyzowany system ochrony praw autorskich (Content ID) albo indywidualne powiadomienie o naruszeniu praw autorskich.
W materiale informacyjnym wyjaśniono szczegóły działania systemu – w uproszczeniu rzecz sprowadza się do tego, że łatwo jest oskarżyć twórcę YT o naruszenie praw autorskich. Złożenie pełnego zawiadomienia o naruszeniu rodzi bardzo ostre konsekwencje dla właściciela kanału – trzy zawiadomienia skutkują usunięciem kanału. Pojawiają się liczne doniesienia o nadużywaniu systemu, przykładowo przy filmach, na których dwie osoby siedzą w samochodzie i rozmawiają o właśnie obejrzanym filmie (casus Midnight Screenings). Kanał może prowadzić tylko trzy spory o naruszenie naraz. Jednocześnie nie ma żadnych ograniczeń w zgłaszaniu naruszeń względem jednego kanału.
Gdy roszczenie jest zgłaszane automatycznie (Content ID) nie ma żadnego człowieka, któremu można byłoby wyjaśnić pomyłkę. Łatwo sobie wyobrazić jaką bezsilność i frustrację musi to wywoływać w twórcach specjalizujących się przecież w wywoływaniu emocji, zainteresowania, zaangażowania i ludzkiej interakcji. Z kolei patrząc od strony czysto finansowej, zakwestionowanie wykorzystania materiału może wiązać się z definitywnym odbiorem monetyzacji, a więc pieniędzy, jakie dany film zarabia na reklamach.
Rewolucja technologiczna
Pozycja właściciela kanału na YT jest bardzo słaba, co może być dotkliwe dla osób, które żyją z takiej aktywności. A przecież gospodarka nie traci na tych osobach – tworzą przecież miejsca pracy, które bez nich by nie istniały. Czy nie o to chodzi w rewolucji technologicznej?
Z drugiej strony, konsekwencje nadużycia systemu ochrony praw autorskich na YT są mierne lub żadne. System jest wyraźnie zaprojektowany do zwalczania niepohamowanego zautomatyzowanego piractwa, a nie do roztrząsania niuansów co jest dozwolonym użytkiem, a co nim nie jest; kto jest rzeczywistym twórcą utworu o zindywidualizowanym charakterze, a kto nim nie jest. Pochylanie się nad takimi detalami to codzienność w sporach sądowych – w sporach zautomatyzowanych nie ma miejsca na takie subtelności. Nawet prawnicy są tutaj zwykle niepotrzebni.
Autor „Where’s The Fair Use” przechodzi do jeszcze poważniejszej tezy, aczkolwiek dla prawnika zajmującego się prawem własności intelektualnej dość banalnej: nie przewidziano, że system ochrony może służyć ograniczaniu wolności słowa, będącej przecież prawem człowieka. Trudno powiedzieć, czy akcja zatoczy wystarczająco szerokie kręgi, aby skłonić władze YT do reakcji. Wątpię, by tak się stało, jeżeli tematem będą zajmowały się głównie kanały zajmujące się recenzowaniem filmów, ale nie ma co wybiegać niepotrzebnie w przyszłość.