Nic się nie stało
Kazimierz Murzyn
01 marca 2015, 13:56·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 01 marca 2015, 13:56Zabawne jest słuchać, jak Kamil Stoch czy Justyna Kowalczyk tłumaczą się dziennikarzom sportowym z tego, że nie zdobyli tytułu mistrzowskiego. Zabawne dlatego, że to właśnie dziennikarze mają z tym większy problem niż ktokolwiek inny i w zasadzie sami ponoszą winę za zaistniałą sytuację. Nie za brak medalu oczywiście, ale za rozczarowanie jego brakiem. To komentatorzy, których publiczność musi słuchać, i którym ma prawo wierzyć, nakręcają oczekiwania, i można powiedzieć - obiecują w imieniu zawodników rezultaty. Potem podsuwają mikrofon i zadają sakramentalne pytanie "Co się stało?".
Mechanizm tego działania jest prosty i ma charakter systemowy: na kanwie wyników zawodnika (drużyny) uzyskiwanych w przeszłości budowana jest przez komentatorów kompleksowa ocena szans na kolejny sukces. W sytuacji debiutów lub kiedy poprzednie wyniki nie miały znaczenia, argumenty za i przeciw dobremu wynikowi są równoważone. Jednak im większy jest wydźwięk poprzednich wyników, tym mniej obiektywna, a bardziej autorsko-wizjonerska jest ocena szans, przekazywana w komentarzach, felietonach, wywiadach itp. Strumień informacji z różnych stron buduje oczekiwania, które mają właściwości zasobów, tj. mogą się magazynować (kumulować), a zatem w każdej chwili posiadają wartość. Kulminacje następują w momentach przystępowania do kolejnych zawodów.
Warto zwrócić uwagę, że mechanizm ten działa podobnie zarówno na drodze od zera do bohatera, jak i w stronę przeciwną - oczekiwania będą rosły, jeżeli zawodnik zdobywał główne trofeum 4 razy z rzędu, ale dokładnie dzięki temu samemu mechanizmowi, oczekiwania będą malały, jeżeli drużyna nie wygrała żadnego z ostatnich 10 meczów. Rozczarowanie, zarówno w sensie negatywnym, jak i pozytywnym, będzie proporcjonalne do oczekiwań. My kibice sami jesteśmy sobie winni, jeżeli poddajemy się spekulacjom zamiast emocjonować się trwającym wydarzeniem. Szczytem bezsensu jest wyrokowanie o wyniku następnego zdarzenia na podstawie właśnie zakończonego.
Cały ten zgiełk, pełen kombinacji, spekulacji, a nierzadko manipulacji i histerii ma służyć jednemu celowi: utrzymaniu uwagi widzów, czytelników i internautów. Tam stosunkowo łatwo jest zbudować emocjonalny stosunek do nadchodzących wydarzeń. Gdzieś w tym gubi się idea sportowej rywalizacji, ale przecież komentatorzy nie zajmują się sportem – tym zajmują się sportowcy, trenerzy i (prawdziwi) działacze, w kolejności od najbardziej zainteresowanych. Członkowie ekipy sportowej zwykle wiedzą najlepiej, z czym przyjdzie im się zmierzyć (z czym ma o wiele szersze znaczenie niż z kim), ale niezwykle rzadko zdarza się, aby to oni wyrokowali, kto wygra, czy też aby obiecywali zwycięstwo, a już nigdy nie przepowiadają klęski. Zwykle nie mylą szans na zwycięstwo z walką o zwycięstwo, bo istotą sportu, którym żyją, jest rywalizacja nie spekulacje. Jeżeli są rozczarowani, to na własny rachunek – ponieważ sami najlepiej wiedzą dlaczego. Jeżeli pokazali na co ich stać, to też zawdzięczają to sobie i ew. dopingowi kibiców. Tak czy inaczej przed nimi kolejna rywalizacja, do której trzeba się przygotować fizycznie i mentalnie, przy czym szum medialny nie może w tym pomóc, ale zaszkodzić już tak. Cóż jednak można na to poradzić? Natury mediów i zachowań społecznych nie będziemy w stanie (szybko) zmienić, ale można starać się je rozumieć. Można też zanucić w kierunku mediów znany przecież motyw: Nic się nie stało, Kolego – nic się nie stało!
Ps. W powyższym tekście wystarczy zamienić słowo sport na polityka i odpowiednio podmienić osoby, aby się przekonać, że ten sam mechanizm działa w innej dziedzinie medialnego i społecznego życia. Co by się stało, gdyby komentatorów sportowych i politycznych zamienić rolami?