Demokracja In Vitro
Kazimierz Murzyn
06 kwietnia 2015, 10:14·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 06 kwietnia 2015, 10:14Sprawa "ustawy o in vitro” może być ciekawym miernikiem dojrzałości polskich elit politycznych oraz ogólnie polskiej demokracji – nawet, jeżeli problem metody leczenia bezpłodności nie jest sam w sobie zagadnieniem politycznym. Raczej nikt się nie spodziewa, aby decyzje w parlamencie zostały podjęte wyłącznie w oparciu o przesłanki merytoryczne, ale debata będzie znakomitą okazją zaobserwowania postaw i oceny argumentów wykorzystywanych przez polityków. Smaczkiem jest kampania prezydencka, w której kandydatom trudno będzie się ukryć ze swoim w tej sprawie stanowiskiem za tzw. linią popierającej partii. Chociaż z pewnością żaden kandydat nie przedstawi stanowiska przeciwnego własnemu zapleczu, to argumenty będą musiały być ich własne, czyli osobiste.
W 1990 r. król Belgów, Baldwin I Koburg abdykował na dwa dni, aby UMOŻLIWIĆ wprowadzenie w życie ustawy, której NIE MÓGŁ podpisać ze względu na konflikt jej treści z własnymi przekonaniami o charakterze religijnym i etycznym. Nie ma znaczenia, czego dotyczyła ustawa - to nieistotne dla naszej sprawy, której sednem jest postawa głowy państwa w obliczu woli obywateli. Wiadomo, że głos narodu jest podzielony, ale konsekwencją decyzji o wejściu na ścieżkę demokracji są określone normy postępowania w takich sytuacjach. Te normy stanowią, czy państwo się rozwija, czy de facto cofa w swoim rozwoju.
Jeżeli nasz kandydat na Urząd Prezydenta twardo zapowiada, że – ponieważ jest katolikiem - nie podpisze ustawy, której jeszcze nie ma, ale już wiadomo, że podzieli głosy wzdłuż kryteriów natury etycznej - nie politycznej, to w istocie zapowiada, że będzie prezydentem partykularnych interesów. Czy kampania wyborcza rządzi się własnymi prawami, a faktyczne sprawowanie władzy własnymi? W przypadku wyborów parlamentarnych z pewnością tak. Ale w przypadku wyborów prezydenckich, taktyka pozyskiwania głosów jednej grupy PRZECIWKO innej, jednoznacznie przeczy naturze stanowiska, o jakie toczy się walka. Posługiwanie się przy tym demagogią to już ścieżka demokracji w wydaniu państwa Talibów. Budowanie zaplecza politycznego na zastraszaniu, czy też na przekonaniach religijnych (paradoksalnie!) zawsze prowadziło do antagonizmów i niezgody, a w sprzyjających okolicznościach urastało do skrajności w postaci burzenia pomników i do terroryzmu. Trudno jest czasami uwierzyć, że kandydaci naprawdę myślą to, co mówią. Raczej mówią to, czego wymaga „kupienie” wyborców z wybranej grupy społecznej. Nb. zachowanie przy tym konsekwencji w całej rozciągłości proponowanego programu oraz w zestawieniu z wcześniejszymi działaniami jest nieosiągalne (chyba, że kandydat historii nie ma).
Wielu politykom w naszym kraju trzeba wszczepić pierwiastki demokracji wyhodowane na zewnątrz ich organizmu. Jeżeli spora część społeczeństwa (szkoda, że nie wszyscy) oczekuje wyższych standardów rządzenia państwem, to operacja taka przyniosłaby wiele pożytku. Zakładając, że w wyniku takiej jednorazowej operacji urodziłaby się nowa kultura uprawiania polityki, to w każdych następnych wyborach wymagania w stosunku do kandydatów chcących zastąpić urzędującego Prezydenta, czy Premiera byłyby wysokie na tyle, że sami politycy zaczęliby traktować sprawę (i mnie) poważnie.
Dzisiaj nie traktują. Dając wybór, politycy uczą nas wybierać, zatem ogromne znaczenie ma to, jakiego rodzaju wyborów musimy dzisiaj dokonywać. Jeżeli należę do jakiejś grupy społecznej, np. katolików, to muszę popierać kandydata z tej samej grupy? Dlaczego? To nie jest żaden wybór! Wolałbym w wyborach prezydenckich rozstrzygać na podstawie kryteriów odnoszących się do modelu państwa – nie modelu życia, chociaż te sfery są nierozłączne. Chciałbym, aby politycy tę dualność rozumieli i na tym zrozumieniu budowali swoje programy. Nie chcę, aby brak wiedzy swojej lub innych, wykorzystywali przeciwko mnie i w celu pogłębienia podziałów. Przecież zadaniem Prezydenta jest dbałość o całą Polskę. O moje indywidualne zbawienie będzie nadal dbał Kościół.