Jak Ministerstwo wywłaszczyło naukowców
Krzysztof Klincewicz
18 stycznia 2015, 00:17·10 minut czytania
Publikacja artykułu: 18 stycznia 2015, 00:17Proceder, niefortunnie określony jako "uwłaszczenie naukowców", wprowadzony przez nowelizację ustawy prawo o szkolnictwie wyższym w lipcu 2014 r., skończył się na... pozbawieniu naukowców części przysługujących im wcześniej praw własności intelektualnej.
W czasie, gdy co bardziej świadomi Internauci zastanawiają się, ile przeciętnego podatnika będą kosztować obietnice, zawarte w porozumieniu rządu ze strajkującymi górnikami, postanowiłem opisać nieprzewidziane konsekwencje obietnic, składanych swego czasu przez rząd innej grupie zawodowej.
13 lutego 2013 r. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zorganizowało w warszawskim Centrum Nauki Kopernik spotkanie pod nazwą "
Okrągły Stół Innowacji". Do stołu zaproszono kilkudziesięciu rektorów szkół wyższych, których ugoszczono prawie tak,
jak bohaterów "Gry o trony" na słynnym czerwonym weselu. Ministerstwo przekazało bowiem uczelniom swoje głębokie niezadowolenie z ich osiągnięć w zakresie komercjalizacji wyników badań. Wprawdzie reformę ustawy o szkolnictwie wyższym uchwalono tylko półtora roku wcześniej, a nowe przepisy weszły w życie od października 2012 roku czyli dokładnie 5 miesięcy i 12 dni przed terminem spotkania, ten okres wystarczył do uznania, że pomysły dotyczące stymulowania komercjalizacji przez uczelnie spaliły na panewce. Pomysły te obejmowały m.in. obowiązek tworzenia przez uczelnie spółek celowych, wprowadzania regulaminów zarządzania własnością intelektualną, roztaczania silnej kontroli nad tworzonymi wynalazkami i dążenia do ich licencjonowania, sprzedaży lub wdrażania poprzez zakładanie spółek zależnych.
13 lutego 2013 r. stał się początkiem prac nad tzw. uwłaszczeniem naukowców czyli odebraniem uczelniom własności wynalazków, które tworzyli zatrudnieni na uczelniach naukowcy. Uczelniom obiecano wprawdzie zagwarantowanie możliwości uzyskania 1 procent podatku dochodowego od przedsiębiorstw (w sposób analogiczny do 1 procent podatku, który osoby prywatne przekazywać mogą na organizacje pożytku publicznego) - i to już w 2014 roku - ale oczywiście nic z tego pomysłu nie wyszło.
Pomysł uwłaszczenia był intensywnie wspierany przez instytucje finansowe, aniołów biznesu, inkubatory przedsiębiorczości i firmy doradcze-pośredników. Stwarzał możliwość w pełni legalnego przejmowania uczelnianych wynalazków, bez potrzeby prowadzenia trudnych negocjacji. W końcu łatwiej dogadać się z nieświadomym naukowcem niż uniwersyteckimi prawnikami, którzy potrafią przeczytać ze zrozumieniem zapisy proponowanych umów a nawet zwykle usiłują je renegocjować. Uwłaszczenie legalizowałoby też proceder nieformalnej współpracy naukowców z firmami, z pominięciem zatrudniającej ich uczelni ale przy wykorzystaniu jej infrastruktury. Nie jest przypadkiem, że jedyny kraj, który w ostatnich latach wprowadził analogiczne regulacje, to Włochy - dążące właśnie do eliminacji uczelnianych nieprawidłowości. Na marginesie, kilka innych krajów (w tym Niemcy) od dziesięcioleci posiadało zbliżone regulacje, ale w ciągu ostatnich kilkunastu lat odeszły od nich i wprowadziły silną kontrolę uczelni nad wynalazkami pracowniczymi. Przed pomysłem uwłaszczenia ostrzegali specjaliści do spraw prawa własności intelektualnej, ale ich głos nie był słyszany w gorącym okresie kampanii do Parlamentu Europejskiego, w której głosować mieli przecież także naukowcy.
Sama nazwa "uwłaszczenie naukowców" wydaje się wysoce niewłaściwa.
Jak wyjaśniałem swego czasu w "Kwartalniku Urzędu Patentowego RP", pomysł legislacyjny powinien być raczej prezentowany jako
wywłaszczenie uczelni. Artykuł 17 Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej mówi o tym, że „
Nikt nie może być pozbawiony swojej własności, chyba że w interesie publicznym, w przypadkach i na warunkach przewidzianych w ustawie, za słusznym odszkodowaniem za jej utratę wypłaconym we właściwym terminie”.
Ale to przecież Karta, której nie chciał podpisać polski rząd w obawie przed negatywnymi skutkami dla polityki pro-rodzinnej... chociaż analogiczne zasady ochrony własności prywatnej zapisano też w Konstytucji RP.
Rządowy pomysł pozbawienia pewnej grupy organizacji własności zrywał z ideą demokratycznego państwa prawa, gospodarki rynkowej i systemu, w którym nadrzędną rolę odgrywać miało poszanowanie dla własności prywatnej. Jak pisałem, "Entuzjazm grup nacisku, które postulowały omawiane wywłaszczenie czyli pozbawienie niektórych podmiotów prawnie gwarantowanej własności intelektualnej, kojarzyć się mógł z zapałem, z jakim prawie 100 lat temu radzieccy rewolucjoniści niszczyli cerkwie jako symbole wrogiej im ideologii i przekazywali własność środków produkcji ludowi pracującemu miast i wsi. Zastanawiać może nawiązywanie przez owych „rewolucjonistów” do wyidealizowanych wizji łatwości komercjalizacji wynalazków w Dolinie Krzemowej, ponieważ akurat w Stanach Zjednoczonych uczelnie wyższe nie tylko są właścicielami wynalazków pracowniczych, ale kontrolują nawet rozwiązania techniczne tworzone przez studentów i doktorantów, czerpiąc przychody z ich licencjonowania również w relacjach ze spółkami zakładanymi przez samych wynalazców (co z kolei jest jednym z czynników wpływających na kondycję finansową amerykańskich uczelni)."
Zasada gwarantowania pracodawcy praw do wynalazków, tworzonych przez pracowników w ramach wykonywania obowiązków ze stosunku pracy, obowiązuje w Polsce od dziesięcioleci. Nie odważono się jej naruszyć nawet w okresie stalinowskim (dekret z dn. 12 października 1950 r.) ani w kolejnych, obowiązujących w PRL-u ustawach (ustawa prawo wynalazcze z 1962 r., ustawa o wynalazczości z 1972 r.). Zmianę próbowało po raz pierwszy wprowadzić Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego w III RP. Z prawnego punktu widzenia, pomysł był o tyle niebezpieczny, że w przypadku pozbawienia praw własności jednej grupy organizacji, wkrótce może pojawić się pokusa zrobienia tego w odniesieniu do innych podmiotów. Uczelnie niedostatecznie efektywnie komercjalizują wynalazki - to im je zabierzmy. Firmom prywatnym nie udaje się wystarczająco skutecznie wdrażać rozwiązania, tworzone przez swoich pracowników - to pozbawmy je własności tych rozwiązań...
Samo Ministerstwo w ramach prac nad przepisami o wywłaszczeniu uczelni uświadomiło sobie problemy prawne, które wiązały się z proponowaną reformą. Szybko zrezygnowano m.in. z objęcia wywłaszczeniem instytutów badawczych, gdyż nie mogłyby one zacieśniać współpracy z przemysłem, nie mając praw do wyników prowadzonych badań. Wprowadzono symboliczne wynagrodzenie za przejęcie przez pracownika własności wynalazku (10% minimalnego wynagrodzenia czyli ok. 168 złotych). Ustalono, że pracownicy nie stają się "z automatu" właścicielami wynalazków, ale wymaga to odpowiednich decyzji po stronie uczelni. Wreszcie pod ogromną presją na władze uczelni, po połączeniu różnych zapisów w jeden pakiet, którego uczelnie niespecjalnie mogły odrzucić ze względu na niezbędne regulacje w innych obszarach, Sejm uchwalił pewnej nocy w lipcu 2014 r. nowelizację ustawy prawo o szkolnictwie wyższym.
Ministerstwo obtrąbiło na swojej stronie internetowej tryumf i ogłosiło wprowadzenie uwłaszczenia.
Prawnicy i specjaliści w zakresie zarządzania własnością intelektualną nie uczestniczyli oczywiście w ostatnich krokach procesu legislacyjnego, bo taki proces przebiega najbardziej efektywnie, gdy nikt o niczym nie wie. Wiele osób nie było w ogóle świadomych, że w środku wakacji doszło do ekspresowych prac komisji sejmowych i uchwalenia ustawy. Jak się okazało, ustawy bardzo niedopracowanej.
Gdy już opadły emocje, Ministerstwo przestało nawiązywać do hasła "uwłaszczenia", bo zapisy ustawy nie uprawniają do takiej interpretacji. Innego końca świata (czytaj: uwłaszczenia) nie będzie... Uczelnie pozostały właścicielami wynalazków. Pracownicy mają ustawowy obowiązek zgłaszania uczelni każdego stworzonego wynalazku. Od tego momentu, uczelnia ma 90 dni na podjęcie decyzji o tym, czy chce ten wynalazek skomercjalizować - czy też uważa go za rozwiązanie bezwartościowe i zgadza się na przekazanie go pracownikowi za symboliczne sto kilkadziesiąt złotych. Uczelnia musi podjąć decyzję - nie musi w ciągu 90 dni podjąć komercjalizacji, ani nie musi do niej nigdy doprowadzić. Już sama decyzja o komercjalizacji pozbawia pracownika jakichkolwiek praw do wynalazku, chociaż uczelnia będzie oczywiście płaciła wynalazcy 50% uzyskanych korzyści finansowych w przypadku udanej komercjalizacji.
Uczelnie dopiero pracują nad opracowaniem regulaminów zarządzania własnością intelektualną, które wdrożą te zapisy w praktyce, ale warto ostudzić zapał naukowców, którzy sądzą, że w świetle znowelizowanej ustawy istotnie zmieniły się ich prawa do wynalazków, stworzonych w ramach pracy na uczelni.
O niedopracowaniu nowelizacji ustawy świadczy też to, jak niejasne pozostaje samo pojęcie "komercjalizacji", której ma dokonywać uczelnia. Ustawa wyróżnia dwa rodzaje komercjalizacji (bezpośrednią i pośrednią, polegające na stworzeniu spółki wdrażającej wynalazek lub jego licencjonowaniu albo sprzedaży innemu podmiotowi). W tej samej ustawie pojawiają się jednak także inne wskazówki: komercjalizacja prezentowana jest jako proces obejmujący "postępowania zmierzające do uzyskania praw wyłącznych" (art. 86e ust. 5 pkt 4 ustawy prawo o szkolnictwie wyższym), a do kosztów związanych bezpośrednio z komercjalizacją zaliczać się mają "w szczególności koszty ochrony prawnej [...] i opłat urzędowych" (art. 86f ust. 3). W świetle powyższych zapisów ustawy wystarczy, by uczelnia podjęła działania mające na celu przygotowanie zgłoszenia patentowego (np. podpisała umowę na przygotowanie zgłoszenia z zewnętrzną kancelarią rzecznika patentowego), aby mieć dowód na podejmowanie działań komercjalizacyjnych.
Najciekawszy w całej nowelizacji jest jednak inny zapis. Refleksja nad jego znaczeniem wskazuje, że
zamiast uwłaszczenia - ustawodawca nieumyślnie (?) doprowadził do wywłaszczenia naukowców! Zgodnie z art. 14 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, pracownicy instytucji naukowych (w tym uczelni wyższych) są właścicielami tworzonych przez siebie utworów naukowych. Przypominam, że utwory to oczywiście nie wynalazki - przedmiotem prawa autorskiego może być dokument, artykuł, książka, prezentacja, wykład itd. Zasada pozostawania własności (czyli autorskich praw majątkowych) pracowniczych utworów naukowych przy ich autorach-pracownikach instytucji naukowych należy do klasycznych konstrukcji prawnych, obowiązujących w Polsce od dziesięcioleci. I właśnie ta zasada została częściowo podważona przez ostatnią nowelizację prawa o szkolnictwie wyższym.
Art. 86d znowelizowanej ustawy określa, iż uczelnia uzyskuje prawa własności do "
wyników [...] prac rozwojowych powstałych w ramach wykonywania przez pracownika uczelni publicznej obowiązków ze stosunku pracy". Definicja prac rozwojowych zawarta została z kolei w art. 2 ust. 4 ustawy o zasadach finansowania nauki. Wyniki prac rozwojowych obejmują m.in. niektóre grupy utworów, w tym projekty, rysunki plany oraz dokumentację do tworzenia nowych produktów, procesów i usług. Mówimy o utworach, które bardzo często tworzone są przez pracowników uczelni technicznych i dotychczas były traktowane jako typowe utwory naukowe w obszarach inżynieryjnych.
Naukowcy do czasu nowelizacji prawa o szkolnictwie wyższym mieli zagwarantowane prawo własności tych utworów dzięki wspomnianemu art 14 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Obecnie zostali pozbawieni tych uprawnień, a prawa własności wyników prac rozwojowych przysługują zatrudniającej ich uczelni! Mylą się też reprezentanci nauk społecznych i humanistycznych, którzy myślą, że ich ten problem nie dotyczy. Szczegółowe wyjaśnienia, dotyczące specyfiki prac rozwojowych, zawiera stworzony przez OECD
"Podręcznik Frascati", odnoszący się również do obszarów nie-technicznych, a prace naukowe mające na celu wprowadzanie zmian w systemie społecznym (w tym w ramach modnego ostatnio hasła "innowacji społecznych") mogą wpisywać się w zakres wyników prac rozwojowych. Strach się bać.
Miał być prezent dla naukowców w postaci uwłaszczenia - skończyło się na ich wywłaszczeniu...