Famelab – konkurs, raczej dla młodych naukowców, chodź pewnie nie tylko naukowców, przywędrował do nas z Anglii. Rzecz polega na tym że młoda osoba (język polski nie ułatwia specjalnie życia komuś, kto nie chce używać tylko rodzaju męskiego) wychodzi na scenę i ma całe 3 minuty by zainteresować, ba zafascynować słuchaczy ( i jury) swoją historią. Naukową historią ma się rozumieć. Do rozmowy o Famelabie zaprosiłem Piotra Cieślińskiego, dziennikarza działu naukowego Gazety Wyborczej i w ten sposób powstał dwugłos - dziennikarza i naukowca :). Piotrze, bardzo dziękuję!
Piotr:
Niedawno na jednej z imprez towarzyskich usłyszałem od jednego z profesorów fizyki, że popularyzacja nauki jest czynnością bardzo szkodliwą. Dlaczego? Bo oszukuje ludzi, wmawiając im, że nauka to łatwa, przyjemna i prosta zabawa. A przecież wcale tak nie jest - tłumaczył mi profesor, opisując swoje bezskuteczne zmagania z jakimś beznadziejnie trudnym problemem, który ostatnio napotkał w swoich badaniach. Popularyzacja - grzmiał dalej - daje ludziom złudzenie, że nawet najbardziej złożone teorie i eksperymenty dają się zrozumieć i opisać za pomocą kilku słów i efektownych metafor. Tymczasem nic bardziej mylnego - nauka to skomplikowana materia, ciężki znój i najczęściej gorycz porażki.
Tak, zapewne jest w tych słowach wiele racji, a jednak ta żmudna praca badawcza, nieudane doświadczenia i męki piekielne, którymi naukowcy znaczą swoje kariery, od czasu do czasu jakimś cudownym sposobem prowadzi do wynalazków i innowacji, mających decydujące znaczenie dla rozwoju i przetrwania naszej cywilizacji.
Być może - nie wiem, czy ktoś to kiedykolwiek policzył - kluczowe idee w nauce są dziełem ledwie promila, może ułamka promila wszystkich naukowców. Zwłaszcza dziś, gdy liczba osób zatrudnionych w instytucjach badawczych przyrasta w sposób lawinowy. I być może wystarczyłoby finansować badania tylko tej małej użytecznej garstki uczonych, żeby postęp nie zwolnił tempa. Ale na przeszkodzie temu stoi jeden, za to ważki problem. Nie wiemy z góry, kto zostanie geniuszem, wpadnie na rozwiązanie kolejnego milenijnego problemu, kto osiągnie w nauce sukces. Po prostu nie ma algorytmu wyłaniana dobrych naukowców i dobrych badań, choć nasze ministerstwo święcie wierzy, że taki przepis istnieje i próbuje od kilku lat wtłaczać działalność badawczą w ramy tabel i punktacji.
Moim zdaniem przepis na sukces jest całkiem inny. W nauce trzeba zarzucać sieci jak naszerzej, łowić talenty wszędzie, gdzie tylko się da, łożyć pieniądze nawet na takie badania, które z pozoru - np. z punktu widzenia ministerialnych urzędników - wydają się bezużyteczne.
I to dlatego trzeba zachęcać do nauki i zwabiać do laboratoriów nowy narybek. Im więcej zdecyduje się na karierę w naukach ścisłych i technicznych, tym większa szansa, że znajdzie się wśród nich przyszły Edwin Hubble. Ten słynny astronom, który wieku odkrył rozszerzanie się Wszechświata (jego imię nosi dziś teleskop kosmiczny NASA) za młodu wahał się nad wyborem drogi życiowej i równie dobrze mógł zostać zawodowym bokserem, a nie naukowcem.
Szkoła nie potrafi inspirować młodych ludzi, choć to powinno być jej podstawową rolą. Cała nadzieja w rzecznikach nauki, których można wyłowić właśnie w takich konkursach jak FameLab.
Popularyzacja nauki jest bezcenna i konieczna. Potrzeba nam naukowców, których z błyskiem w oku mówią ludzkim językiem o nauce i w ten sposób potrafią porwać swą charyzmą i entuzjazmem.
Lech:
Po co to wszystko? Ja widzę to tak. W Polsce atmosfera dla nauki robi się coraz gorsza. Cóż z tego że jeśli Polska ma być nowoczesnym krajem musi cenić różnorodne talenty swoich obywateli. Dobrze prosperujące badania naukowe są ważnym sygnałem że społeczeństwo przygotowało miejsce dla tych, którzy mają pasję i którym zależy, nawet jeśli dotyczy to badań, a więc poszerzania obszaru wiedzy co nie zawsze i prawie zawsze nie od zaraz przekłada się na coś na czym można zarobić. Ten sygnał ma znaczenie dla wszystkich, którzy chcą coś osiągnąć i marzą o tym żeby podbić świat – że ich ambicje i talenty są szanowane. Tyle że w praktyce jest dużo gorzej. Politycy z tylko sobie znanych powodów powtarzali mantrę o tym że nauka w Polsce jest do bani – to jawne kłamstwo – a społeczeństwo, które płaci podatki, głośno zastanawia się nad tym po co wydawać je na badania naukowe. Wygląda więc na to, moje młode koleżanki i moi młodzi koledzy, że prawo do realizacji swoich marzeń w Polsce musicie sobie wyszarpać (albo pogodzić się z tym że będziecie realizować te marzenia za granicą). Jedną z możliwych form takiego szarpnięcia jest udział w imprezie takiej jak Famelab, która automatycznie przygotuje Was do obrony swoich pasji i fascynacji. Wyszarpać, wywalczyć – naprawdę tak uważam. Przekonać świat że warto w Was inwestować.
O zamieszaniu wokół nauki i naukowców w Polsce nieźle świadczy kampania promocyjna. Badania podstawowe generują znacznie więcej „komercjalizowalnych” rozwiązań niż badania „stosowane”. Oczywiście „skomercjalizowanie” odkrycia masy Higgsa pewnie nie będzie łatwe ale po drodze do tego odkrycia powstało w CERN mnóstwo ważnych technicznych ulepszeń i innowacji. Druga sprawa, naukowcy nie są kastratami, ani fizycznie ani emocjonalnie i nie trzeba tego ”ujawniać”. Chodzi tylko o to żebyście rozumieli że najważniejsze jest to co macie w głowie i co pali was wewnątrz – i to macie przekazać tak, żeby Was zrozumieli. Jak już tu znajdziecie jasność, można poddać się treningowi specjalistów, którzy zwrócą Wam uwagę żeby nie dłubać na scenie w nosie i nie bujać się na nogach, wiadomo – nerwy i trema. Ale w tej kolejności, nie na odwrót. Młodzi naukowcy nie potrzebują też instrukcji typu „dla kogo jest Famelab”. Młodzi – gniewni, w najlepszym sensie tego słowa - Famelab jest dla Was, jest Waszą szansą, naukowcem nie zostają osoby które boją się szans. Więc o czym mowa?