Miasto zbiegów…
Maciej Halbryt
30 lipca 2015, 10:47·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 30 lipca 2015, 10:47... okoliczności. Czyli jak San Francisco zaskakuje mnie na każdym kroku.
To była długa podróż. Doskonale zdawałem sobie jednak sprawę dokąd lecę (w końcu marki Doliny Krzemowej i San Francisco są rozpoznawalne na całym świecie nie od dziś), wiedziałem po co (wakacyjny staż w dziale marketingu i sprzedaży) i wydawało mi się, że wiem czego się spodziewać na miejscu.
Pierwsze zaskoczenie przyszło wraz z wprowadzeniem się do miejsca, które przez najbliższy miesiąc miałem nazywać domem. Wiadomo, San Francisco droga okolica i jak przystało na prawdziwie amerykańskie miasto – komunikacja miejska pozostawia wiele do życzenia. Na szczęście udało się pogodzić relatywnie przystępną cenę, z lokalizacją w centrum miasta, a bonusem był fakt, że Startup House to jeden z popularnych w Dolinie Krzemowej „hacker houses”, czyli najprościej rzecz ujmując „hosteli dla startupowców”. San Francisco to chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie ludzie są chętni płacić $40-50 za noc, za spanie na piętrowym łóżku i dzielenie przestrzeni życiowej z kilkoma (a w niektórych częściach trzypiętrowego Startup House, nawet kilkunastoma) osobami. Ale co tam! Przygoda i networking!
Znaleźć tu można niewiarygodną mieszankę ludzi – od stażystów w Google, przez początkujących startupowców, konsultantów, mentorów, bardziej doświadczonych startupowców biorących udział w programach akceleracyjnych w okolicy, po seryjnych przedsiębiorców rozkręcających kolejne biznesy, którzy pomimo swoich sukcesów nie chcą marnować $250 za noc w hotelu.
Kiedy na początku roku zacząłem zastanawiać się nad planami na wakacje, żeby zarobić trochę pieniędzy (jak na studenta przystało), ale też nauczyć się czegoś, czego na studiach nie uczą (jak każdy student powinien robić) powróciło marzenie o Dolinie Krzemowej. Ale nie (tylko) jako turysty robiącego sobie zdjęcie pod kwaterą główną Twittera, Facebooka, Google czy Apple. Chciałem tu pobyć, pomieszkać, wsiąknąć w to środowisko, poznać je, popracować w nim i poznać tych ludzi, którzy tworzą legendę Sillicon Valley. Postanowiłem odezwać się do firmy, z którą rok wcześniej nie udało się dogadać odnośnie żadnego stażu w Wielkiej Brytanii. Okazało się, że mają biuro w San Francisco i mają tam dział sprzedaży.
Jakie były szanse otrzymania pozytywnej odpowiedzi na pytanie o staż w dziale sprzedaży, w oddziale firmy, który powstał zaledwie pół roku wcześniej, w firmie, która nie oferowała i nie oferuje żadnego formalnego programu stażowego, nie zatrudniła do tej pory nikogo na tak krótki okres czasu (jak mój 10-tygodniowy kontrakt), a szczególnie nie studenta z relatywnie niewielkim doświadczeniem w tej dziedzinie (choć z wielkimi chęciami nauki)? Nikłe, graniczące z zerowymi. A wystarczyło zapytać, żeby uruchomić życzliwość Szefowej działu HR, Wice-Prezydenta na Amerykę Północną oraz Szefa Marketingu na Amerykę Północną. I nagle okazało się, że jest zadanie, które mógłbym wykonywać z biura w wymarzonym San Francisco. Yes, please! Tym zbiegiem okoliczności wylądowałem w Dolinie Krzemowej.
Kiedy jeszcze aktywnie szukałem opcji stażowych, jeden z moich znajomych polecił mi skontaktować się na Facebooku z Grzegorzem Pietruszyńskim z Growbots, które zajmuje się automatyzacją sprzedaży, a więc zdecydowanie jednym z obszarów moich zainteresowań. To był czas, kiedy Growbots uczestniczyło w programie 500 Startups w San Francisco, więc odpowiedź nie nadeszła, a ja dowiedziałem się, że czeka na mnie inny staż. Więc nie podjąłem kolejnej próby kontaktu z Grzegorzem. Do czasu.
Growbots i Grzegorz przez kolejne miesiące dość regularnie pojawiali się na innpoland.pl, tak, że jego nazwisko w mojej pamięci było zawsze świeże. W końcu będąc już w San Francisco na początku lipca postanowiłem jeszcze raz skontaktować się z Grzegorzem. Zawsze fajnie poznać na drugim końcu świata Polaka, który jest tak inspirującą osobą i od którego można się wiele nauczyć. LinkedIn okazał się skuteczniejszy niż Facebook i umówiliśmy się na spotkanie.
A teraz najlepsze. Dokładnie tego dnia, kiedy w moim kalendarzu pojawiła się pozycja „Piwko z Grzegorzem z Growbots”, wróciłem do Startup House i w kuchni zobaczyłem znajomą twarz osoby wpatrzonej w ekran laptopa, która czekała aż ugotują się makaron i warzywa na obiad. Okazało się, że Grzegorz Pietruszyński, CEO jednego z najgorętszych obecnie polskich startupów, osoba, z którą chciałem się skontaktować od pół roku, człowiek, o którym mówi się jako o wzorze hustlera (
„Bez hustlera nie uda ci się sprzedać produktu”. Czym jest najważniejsze ogniwo w startupie?) mieszka piętro niżej ode mnie. Oniemiałem.