Podczas niedawnej konferencji, na której prezentowałem swoje teorie na temat komunikacji bazujące na wystąpieniach podczas TEDów usłyszałem, „Pan jest z biznesu, to widać”. To była pozytywna informacja zwrotna dotycząca efektywności i efektowności mojego wystąpienia. Mówiłem w końcu o trudnych sprawach: błędach poznawczych, procesach poznawczych, neurofizjologii postrzegania i budowie mózgu. Mówiłem o hot cognition, cold cognition i o badaniach dotyczących stresu. Wspominałem o korze przedczołowej, poziomach kortyzolu, testosteronu, oksytocyny i o jądrze półleżącym a także korze słuchowej czy ruchowej. Mogło być trudno i jak się domyślacie… nudno. Sądząc po reakcji publiczności nie było. Bo postawiłem sobie za cel łatwość poznawczą i czytelność przekazu. I humor.
Przekazana jednak informacja zwrotna skłoniła mnie do przemyśleń – czemu komunikację dzielimy na biznesową i naukową, a w obrębie tej pierwszej jeszcze na fajną luźną startupową i sztywną najeżoną nowomową i minami excellowskich arkuszy komunikację korporacyjną. Przecież komunikacja jest jedna. I można oczywiście dzielić ją na formalną, nieformalną, naukową i biznesową, ale koniec końców jedynym kryterium komunikacji powinna być jej skuteczność. Język jest narzędziem a my wszyscy poruszamy się w obrębie tych samych możliwości jego pożytkowania. Warto więc przestać zastanawiać się co wypada a co nie wypada, a spojrzeć na komunikację inaczej: jak na kompetencję, którą warto kształcić. I wzmacniać poza ramami korporacyjnych formatek, naukowych referatów czy nudnych prelekcji.
Niedawno jeden ze słuchaczy moich webinarów zapytał mnie, czy pitchując w Polsce można stosować takie techniki jak w stanach. Pytanie było podszyte delikatnym lękiem przed wyjściem poza schemat i tezą, że w Polsce nie można prezentować jak w USA, bo nasz rynek nie jest na to gotowy. Zapewniam, jest gotowy i czeka takich prosto skonstruowanych, efektywnych i zaskakujących wystąpień jak kania dżdżu. I podkreślam, że chodzi mi o wystąpienia efektywne, które realizują cele: przekazują wiedzę, budują relacje, wyjaśniają zjawiska. A nie o wystąpienia efektowne, których jedynym celem jest zrobienie z widowni wibratora i tzw. narcystyczny atruizm, którzy stosują smutni trenerzy rozwoju osobistego podczas seminariów z wielotysięcznym tłumem wyznawców. Takie wystąpienia też oczywiście spełniają swoje cele. Obawiam się jednak, że głównie są to cele prelegentów, a nie te zawarte w agendzie.
Mnie bliskie są także wystąpienia efektowne, ale przede wszystkim efektywne, czyli takie, które przekazują wiedzę, objaśniają procesy i komunikują idee biznesowe. Bo komunikacją jest narzędziem osiągania określonych celów. W najprostszym modelu komunikacja to proces między nadawcą i odbiorcą. Nadawca wie dlaczego chce coś powiedzieć (cel), wie jak chce to zrobić (narzędzia w tym medium oraz kody komunikacji) i na końcu po prostu wie co komunikuje (słowa, obrazy). W całości to proces kodowania komunikatu, który potem odbiorca musi odkodować. Wygląda to tak samo w przypadku komunikacji biznesowej, naukowej, interpersonalnej i marketingowej. Cel, narzędzia i komunikaty. Cel jest nadrzędny i zawsze trzeba wiedzieć, co się chce komunikatem osiągnąć. Najgorsze prezentacje, jakie miałem okazje wysłuchać, były wygłoszone, bo trzeba było. Bo ktoś kazał. Ale nie tylko. Lista błędów jest długa i sam się na nich uczę. Oto one:
Bezmyślne i bezrefleksyjne stosowanie sztuczek rodem ze szkoleń smutnych trenerów sprzedaży
Wieżyczka ekspercka, źle rozumiana reguła wzajemności, sztuczne gesty, makabrycznie wypaczone techniki manipulacji, złe i szkodliwe odczytywanie skądinąd wartościowych badań Roberta Cialdiniego, to częsta lista grzechów, szczególnie nazbyt gorliwych trenerów sprzedaży. Kiedy słuchasz tych ludzi widzisz, że mają w oczach srebrne monety. Cały czas stosują techniki sprzedażowe rodem z lat dziewięćdziesiątych. Ich bogiem jest Tony Robbins i dostają orgazmu przy scenie gdy bohater Wilka z Wall Street mówi „sell me this pen”. Ich nauka komunikowania przebiegła na skróty. Są jak bryk z Wikipedii na dopalaczach, który ma zespół Touretta.
Bezmyślne i bezrefleksyjne powtarzanie schematów
Zawsze tak prezentowaliśmy i zawsze tak będziemy prezentować, bo zawsze mieliśmy taką formatkę i zawsze się to sprawdzało. To ludzie, którzy zignorowali nie tylko zmieniające się czasy, ale także pojawiające się nowe narzędzia. Boją się zmiany tak bardzo, że gdyby mogli nadal snuli by się z foliogramami i jednostajnie sadzili by zdania naszpikowane niezrozumiałym żargonem, sądząc, że przydadzą sobie tym naukowości. Znamienne jest jednak, że akurat najlepsi prezenterzy TED też są wybitnymi naukowcami, a ich wystąpienia, w przeciwieństwie do niektórych wykładów akademickich, nie są lekiem na chroniczną bezsenność.
Brak zaufania dla badań naukowych
Badania psychologów poznawczych mogą wskazywać jasno, że stosowanie buletów w prezentacji jest złe, ale… ja im nie wierzę. Badania neuropsychologów jasno pokazują, że narracja jest skuteczniejsza niż suche fakty i dane, ale… ja to ignoruję. Badania pokazują, że obraz działa silniej niż tekst, ale ja i tak zorganizuje słuchaczom zajęcia z czytania slajdów. To częsta, choć na szczęście powoli reformująca się grupa wykładowców i prelegentów.
Lęk przed mieszaniem konwencji
Jestem na poważnej konferencji, to będę poważniejszy niż Konstytucja Rzeczpospolitej. Lęk przed mieszaniem konwencji i wprowadzaniem elementów pop-kultury w celu zmniejszenia cognitive load (przeciążenie poznawcze) jest duży. Nawet prowadzący, którzy przedstawiają kolejnych prelegentów zachowują się zgodnie z etykietą festiwalu piosenki radzieckiej zachowując format koncertu życzeń i masakrując publiczność kalkami słownymi. „Jest mi niezmiernie miło powitać Państwa”, „z największą przyjemnością przedstawiam Państwu gościa, którego chyba przedstawiać nie trzeba”. Litości… Nie mówie, że trzeba się zachowywać jak bohaterowie Saturday Night Live Roast, którzy niewybrednie masakrują uszy i zmysły widowni, ale można iść kreatywnie jak np. Jarek Łojewski, którzy przed Fuck UP nights układa sobie noty o występujących z tych ciekawych i nieoczywistych kąsków, które znajdzie w sieci.
Lęk przed opowiadaniem historii Storytellingiem wszyscy wycierają sobie gębę od jakiegoś czasu, a niewiele ciągle osób dobrze opowiada historie by zaprezentować pewne tezy biznesowe, czy analizować studia przypadku. Nie wiem czy to lęk przed obnażeniem się, czy po prostu źle rozumiana skromność. Zapewniam, że nic tak dobrze nie zrobi prezentacji jak fajna osobista (do pewnych granic), sensowna historia. Pod warunkiem, że oczywiście spełnia jakąś rolę, poza opowiedzeniem o sobie.
Brak czasu na ćwiczenie
Prezentacje trzeba przygotować. I przećwiczyć. I trzeba się non stop eksponować na sytuacje, w których się prezentuje. Bo podobnie jak nikt nie wyrzeźbi sobie idealnego ciała na skróty, tak samo nikt nie nabędzie łatwości występowania po jednej konferencji czy konkursie startupowym. Szczególnie biznes powinien uczyć się jak prezentować w różnych kontekstach. Bo inaczej nikt nie będzie wiedział o co nam chodzi.