Kocham pracować z naukowcami. Może to moje superego daje o sobie znać. Może czuję się przez to lepszym człowiekiem. Może po prostu fascynują mnie odkrycia. A może jestem idealistą i wierzę, że dla Polski nie ma lepszej drogi niż komercjalizacja tego, co wymyślą naukowcy w swoich laboratoriach. Tak, nasz kraj nie będzie lepszy z powodu kolejnego serwisu społecznościowego dla akwarystów, lub aplikacji Robofish pozwalającej łowić ryby za pomocą aplikacji mobilnej. Będzie lepszy, jeśli będzie więcej nauki w biznesie i więcej biznesu… w nauce.
Polscy naukowcy mają dobre pomysły. Przekonałem się o tym, współpracując z nimi podczas warsztatów, organizowanych pod marką Alfa.ac i Alfa School. To inicjatywy powołane do życia przez grupę funduszy inwestycyjnych, takich jak Infini, Impera Alfa, PIBIR i SpeedUp Venture Capital Group, skupionych wokół programu Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, BRIdge Alfa. Przekonałem się też, że mają dobre pomysły, które nadają się do komercjalizacji i… których twórcy ciągle jeszcze wymagają wsparcia w zakresie poszukiwania wartości biznesowej i komunikowania pomysłów.
W obu tych obszarach brakuje dobrych wzorców – nie brakuje natomiast naleciałości „akademickich”. Nie żebym miał coś przeciwko akademickim standardom pisania abstraktów, czy przygotowywania konferencyjnych prezentacji. Tyle, że one nie sprawdzają się w warunkach biznesowych. A już tym bardziej nie sprawdzą się w zderzeniu z inwestorem. Tam gdzie naukowiec widzi 10 wysekwencjonowany gen, który pozwala wyprodukować precyzyjny test na nieczerniakowatego raka skóry, inwestor powinien zobaczyć szansę na 1/10 rynku licencji na geny. Tam, gdzie naukowiec widzi możliwość przeniesienia kosmicznej technologii uprawy roślin w mgiełce, inwestor musi zobaczyć efektywną produkcję dobrej żywności dla określonej grupy docelowej. I tego właśnie uczyliśmy podczas Alfa School i Alfa.ac – dostrzegania wartości w projektach naukowych (przez ich twórców) i komunikowania ich (również przez twórców). Dlaczego? Bo zbyt często sami naukowcy nie są zainteresowani robieniem biznesu a komunikowanie projektu woleliby zostawić „komuś innemu”. Co innego prezentowanie w bezpiecznym środowisku akademickim (tak, wiem tam też bywa groźnie), a co innego w sytuacji wręcz sprzedażowej, jaką jest elevator pitch.
Naukowcy i wybitni fachowcy z branży IT mają jedną wspólną cechę, którą obserwuję pracując z nimi (właśnie nad komunikacją). Są na początku nieufni, trudno na początku przyjmują niektóre rozwiązania narracyjne, które są dla nich zbyt proste. Kiedy jednak zdobędzie się zaufanie i przećwiczy się z nim schematy prezentacji, pracują świetnie. Tak też było podczas Alpha.ac w Warszawie. Co było największym wyzwaniem – „akademicki” styl wypowiedzi. W zderzeniu z wymagającą formą trzyminutowego elevator pitch, styl zupełnie nieefektywny. Wszystkie te „Chciałbym Państwa zainteresować rozwiązaniem”, „warto byłoby dostrzec potencjał tego rozwiązania”, „w razie pytań jestem do państwa dyspozycji”. Wielki lęk przed bardziej kategorycznymi stwierdzeniami. Ciągłe formułowanie zdań w postaci tezy badawczej. Wszystko to rozumiem, bo znam wymogi i konwenanse. Jednak w przypadku komunikacji biznesowej – to się nie sprawdza. Konkretna prosta narracja, podana w angażujący sposób. Trzeba wyjść z butów nauczyciela akademickiego i stać się „sprzedawcą”. Takim, który nie tylko przekaże fascynujące odkrycie badawcze, ale pomoże inwestorowi zrozumieć, jaki będzie zysk z tego konkretnego badania, czy konceptu.
Jedną z osób, która podczas warsztatu poradziła sobie z tym zadaniem bardzo dobrze, była… Białorusinka, która na początku krygowała się, że nie wie, czy prezentowanie po polsku jej w ogóle wyjdzie. Pomijam fakt, że akurat gdyby nie powiedziała, że język polski nie jest jej językiem ojczystym, nigdy bym się tego nie domyślił. Ona jednak zrobiła coś bardzo dobrego – wstęp godny startupowca z Techcrunch Disrupt. Po tym, jak powiedziałem, że wstęp to zaproszenie dla słuchacza, po którym musi się zorientować po jakim terytorium będzie się poruszał i czy jest ono dla niego na tyle ciekawe by poświęcić 3 minuty swojego życia na słuchanie. Po tym, jak podałem narzędzia, które pozwalają taki wstęp zbudować, powiedziała:
Francuski paradoks polega na tym, że Francuzi jedzą tłusto, jedzą późno i piją dużo czerwonego wina. I chorują na serce o x% razy niż Polacy. Czemu? Tajemnica tkwi w polifenolach. Tych, które zawarte są w czerwonym winie. Ale nie tylko – w Polsce doskonałym źródłem mogą być owoce i soki owocowe. Problem polega na tym, że obecnie możemy wykryć zawartość polifenoli w gotowym produkcie – sok, przecier. Wtedy kiedy jest już za późno na działanie. I kiedy producent, nie może już nic zrobić. My opracowaliśmy rozwiązanie, które pozwoli określić zawartość polifenoli w owocach – przed procesem produkcji.
Dobra, prosta narracja. Poza słowem polifenole, nie było nic z akademickiego żargonu. Nie bała się utracić „akademickiego splendoru”. Zaimponowała mi czymś jeszcze. Podejściem do swojego projektu. Sama sfinansowała pierwszy etap badań. Sama kupiła odczynniki. Czyli zrobiła to, co zawsze powtarzam startupom – inwestorzy chcą inwestować w projekty, które poradzą sobie same. I pokazują to działaniem. Jasne, że czasem prototyp czy dalszy rozwój są niemożliwe bez finansowanie. Ale łażenie do inwestorów z samym pomysłem, przypomina chodzenie po prośbie. A nuż się uda.
To nie była jedyna dobra prezentacja. Było ich wiele. Wszystkie pomysły mnie zachwyciły. Analiza predyktywna ruchu samochodowego w wielkich metropoliach. Hodowanie roślin w ekstremalnych warunkach. Produkcja białek z wykorzystaniem do tego bakterii. Technologia na miarę sztucznej inteligencji rozpoznająca język migowy. Urządzenie do postępu przebiegu rehabilitacji w skoliozie, wielkości plastra. I wiele innych z obszaru genetyki, robotyki a nawet e-commerce. Będę trzymał za nie kciuki. I będę dalej uczył, jak mówić o projektach. Bo byłoby szkoda, żeby gorsze idee przegrywały z lepszymi tylko dlatego, że ktoś te pierwsze lepiej sprzedał.