Powrót do przeszłości? Już w przyszłym roku gimnazja mają zniknąć, a system pozornie wróci do wcześniejszej formy: 8-letnich szkół podstawowych oraz 4-letnich liceów. Ustępstwem na rzecz obrońców gimnazjów ma być określenie czterech ostatnich lat podstawówki mianem „poziomu gimnazjalnego”. Zdaniem szefa Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomira Broniarza jest to jednak „rewolucja bez powodu”, a jej konsekwencje odczują tylko ci najbardziej zainteresowani: uczniowie i nauczyciele.
„Gimnazjów tak naprawdę już nie ma” – miała powiedzieć minister edukacji narodowej Anna Zalewska. Jest za to „rewolucja”, tak przynajmniej piszą o nowej reformie media. Co resort chce dzięki niej osiągnąć?
To pytanie do autorów tej rewolucji. Ja natomiast wolałbym zapytać: z czego ta rewolucja wynika? Mówimy o bardzo gwałtownie wyrażonej potrzebie zmiany, z bardzo ograniczonym, wyjątkowo krótkim vacatio legis. Co oznacza, że ta reforma zostanie wprowadzona niezwłocznie.
W 2017 roku, to prawda. A więc: z czego ta rewolucja wynika?
Tego właśnie nie wiemy. Jeżeli są jakieś powody, badania czy analizy na coś wskazują – chcielibyśmy to wiedzieć. Nie ma powodu, żeby ukrywać się za jakimiś anonimowymi przesłankami. Przecież możemy mówić o tym, że właśnie zakończyła się reforma ministra Mirosława Handke: mamy pierwszy rocznik, który całkowicie przeszedł zaprojektowany wówczas system. Do dzisiaj nikt nie ocenił tamtej reformy. Nie zastanowił się na jej skutkami, nad jej mocnymi i słabymi stronami. Czym zatem resort uzasadnia tak gwałtowną, radykalną potrzebę zmian?
Podczas debaty „Uczeń. Rodzic. Nauczyciel – Dobra Zmiana” jakaś diagnoza tego systemu jednak została zaprezentowana...
Upłynęło chyba zbyt mało czasu, żebyśmy mogli miarodajnie ją ocenić. Doszukiwanie się czegokolwiek pogłębionego w tej debacie niepotrzebnie ją nobilituje. To zresztą nie była debata lecz półtoragodzinny popis pani minister – bo tam nie padły żadne konkrety. Padały deklaracje, a jeżeli już pojawił się konkret – to w postaci modyfikacji ustroju szkolnego, która nie wiem z czego wynika!
To skoro mamy jakiś konkret – jedna z moich koleżanek po fachu napisała: „mam troje dzieci, każde uczy się według innego schematu. Ile można eksperymentować?” Czy to uzasadnione obawy? Czy kolejne zmiany systemu odbijają się na dzieciach?
Tak, moim zdaniem, będą miały konsekwencje. Nie podzielam optymizmu pani minister, że ta reforma zostanie wprowadzona niezauważenie dla dzieci i rodziców – po prostu tak nie będzie. Może pana zaskoczę, ale ja bardzo dopinguję i życzę pani minister jak najlepiej w zakresie realizacji tych deklaracji. Tylko wydają się one deklaracjami bez pokrycia. Jeżeli mamy rocznik, który będzie szedł do liceum, mając za sobą gimnazjum, i drugi – który pójdzie do liceum bez gimnazjum – to trudno mówić o równości szans. Że o chaosie nie wspomnę.
Będzie chaos?
Będzie zamieszanie – i to spore. To samo dotyczy edukacji wczesnoszkolnej: przecież dzisiaj mamy do czynienia z ostatnim rocznikiem, który szedł do szkoły mając zerówkę i edukację przedszkolną za sobą. Za chwilę będziemy mieć dzieci, które pójdą do szkoły bez tego modelu – jeżeli rodzice zdecydują się posłać je do szkoły od 6. roku życia – to są dzisiejsze pięciolatki.
No dobrze, a co czeka nauczycieli gimnazjów? Będą jeszcze potrzebni? Szefowa resortu zakłada, że tylko nieliczni stracą pracę, a olbrzymia większość odnajdzie się w szkołach powszechnych i liceach...
Nie ma takiej sytuacji, żeby nauczyciel nie był potrzebny. To jeszcze jedna sprawa, w której będę dopingować panią minister, żeby jej deklaracje się spełniły. Byłby to polski wkład do nauk społeczno-ekonomicznych: znika ponad siedem tysięcy zakładów pracy, a nikt nie traci pracy.
A dlaczego miałby tracić?...
Cóż, tuż przed naszą rozmową miałem okazję wysłuchać grupy dyrektorów szkół podstawowych, którzy przyjechali dzisiaj do Sejmu. Oni mówią: zaraz, ja nie mam żadnych powodów, żeby wchłaniać nauczycieli gimnazjalnych. Mam sporo własnych, którzy i tak pracują na dwanaście czy szesnaście osiemnastych etatu. Oni się obawiają, że sami będą tracić godziny zajęć.
Satysfakcję mają za to nauczyciele szkół licealnych, bo tam sytuacja jest wręcz odwrotna: tam przybędzie godzin i roczników. Ale to nie przekłada się na bezpieczeństwo socjalne nauczycieli. Nie wiem, na jakiej podstawie i w oparciu o jakie wyliczenia pani minister mówi, że nikt nie straci pracy.
Nie przesadza pan? Może to jednak jakoś zadziała?
Nie. Reasumując: to, co wczoraj usłyszeliśmy, to chaos. Potęgowany całą masą niewiadomych, które się tu pojawiają. Optymizm minister Zalewskiej, że to będzie bezkosztowe i niezauważalne, jest na wyrost. Jest obliczony na to, że wszelkie błędy popełnione przy realizacji tego przedsięwzięcia będą błędami, za które zapłacą wszyscy – tylko nie minister edukacji narodowej. Bo w tym kraju rzadko zdarza się, żeby ktoś wyciągnął wobec siebie konsekwencje polityczne. Tylko minister Handke podał się do dymisji w wyniku błędu w arytmetyce [złożył dymisję, gdy okazało się, że błędnie wyliczono podwyżki dla nauczycieli – przyp. red.]. Nie sądzę jednak, by ta cecha charakteru dotyczyła pani minister Zalewskiej.