– Skoro dostajecie 10 mld złotych rocznie na badania, to pokażcie efekty. Co za te pieniądze udało wam się zrobić? - pytał Bogdan Thomalla, przedsiębiorca i naukowiec z Zabrza. Mając w głowie ten problem, ruszył w trasę po parkach technologicznych, politechnikach, centrach B+R i transferu technologii". Był wszędzie tam, gdzie trafiają publiczne pieniądze na naukę. Zadawał jedno pytanie: "Czy posiadacie Państwo spis opracowanych przez Was technologii? Jestem przedsiębiorcą gotowym w nie zainwestować."
A teraz najlepsze. Jaką odpowiedź usłyszał dosłownie wszędzie? "Ten tego, nie mamy czegoś takiego". Technologie? No wie pan nie mamy gotowego produktu, najpierw to trzeba zlecić nam jego opracowanie".
– Był to rodzaj prowokacji, ale chciałem pokazać, że w Polsce większość publicznych pieniędzy przeznaczonych na działalność naukową idzie na zmarnowanie. Efektem pracy naukowca ma być publikacja naukowa, czyli z punku widzenia przedsiębiorcy-podatnika rzecz zupełnie niepotrzebna – twierdzi w rozmowie z INN:Poland Bogdan Thomalla.
To wcale nie szaleniec, tylko człowiek od kilkudziesięciu lat związany z branżą chemiczną. Za czasów PRL pracował dla największych firm zajmujących się syntezą żywic, produkcją polimerów lakierniczych i klejowych. Znajdziecie w internecie jego publikacje, patenty itd. Od 20 lat prowadzi własną firmę, jest konsultantem do spraw technologii. Ma 200 klientów.
Przychodzi przedsiębiorca do naukowców
Co się dzieje, kiedy biznes przychodzi do naukowców z problemem. Typową scenkę Thomalla opisuje w 10 punktach.
1. Idę najpierw do biur szkół o szumnych nazwach w rodzaju "centra transferu technologii". Przeważnie nikogo nie znajduję, ale gdy pukam w różne drzwi, zjawia się kilku urzędników.
2. Przedstawiam się i zapytuję: chciałbym zakupić technologię. Czy mogę dostać jakiś spis oferowanych technologii, abym mógł wybrać tę, która mnie interesuje?
3. Konsternacja urzędników. "No właściwie to nie mamy takiego spisu, ale dopiero zaczynamy."
4. Jak to zaczynacie, przecież istniejecie już dziesiątki lat?
5. Może pójść pan do profesora takiego i takiego i z nim rozmawiać na interesujący pana temat.
6. Profesor: no tak, technologii gotowej nie mamy, ale możemy opracować za kilka lat. W dalszej rozmowie dowiaduję się, że to kosztuje setki tysięcy w gotówce, ale profesor gwarancji nie daje, czy coś z tego wyjdzie.
7. Jak to wyjdzie, czy nie wyjdzie, przecież dużym zespołem pracujecie nad tym tematem dziesiątki lat.
8. To nie mamy o czym rozmawiać, denerwuje się profesor. Grzecznie opuszczam gabinet.
9. Od tych bardziej rozmownych dowiaduję się, że badania będą kosztować od 70 do 90 tysięcy zł, a jak dojdzie dotacja z tzw. "nauki", to koszt badań wzrasta do 1 miliona złotych (!!!)
10. Od niektórych profesorów dowiaduję się, że opracowywanie jakichś tam technologii ich nie interesuje, bo to co mogą zapłacić firmy, nie starcza na opłaty prądu, wody i ścieków. Przepraszam za zajęty panu profesorowi czas i wychodzę zmęczony długim wcześniejszym czekaniem na profesora.
Thomalla twierdzi, że od lat nikt nie pyta, co jest konkretnym efektem pracy instytutów naukowych. Co dostajemy jako podatnicy w zamian na finansowanie ich kosztów pracy i comiesięczne pensje?
Jakość tych prac także jest różna. Pisaliśmy, że rektor jednej z polskich uczelni zbadał, którą nogą kopały bramkarki z mistrzostw w 2005 roku. "Symetria i asymetria gry bramkarek w działaniach ofensywnych w piłce nożnej kobiet. Mistrzostwa Europy - Anglia 2005" - to praca "na poważnie", zrealizowana za poważne pieniądze z państwowej kasy. Profesor zadał sobie mnóstwo trudu, nagrywając mecze emitowane na Eurosporcie i oglądając je ze współpracownikami. Powstało kilka tabel i wykresy jak u mistrza gatunku Jacka Gmocha. To wcale nie wyjątki.
Praca dla biblioteki
Według Thomalli polskich naukowców (także tych dobrych) degeneruje system oceny instytutów naukowych. Że najlepiej premiuje się publikacje naukowe, podczas gdy wdrożenia do przemysłu to zadanie dodatkowe, powiedzmy oceniane na piątkę czy szóstkę. Tyle, że otrzymując tróję, też można zarabiać 12-13 tys. miesięcznie profesorskiej pensji, więc po co ten trud. Pisał o tym (tyle, że delikatniej) Jacek Sobczak, prawnik i szef firmy zajmującej się komercjalizacją badań naukowych.
Co wynika z całej akcji dr Bogdana Thomalli? – Bardzo źle, że pieniądze na działalność N+B+R (Nauka+Badania+Rozwój) oddano niemal do wyłącznej dyspozycji profesorom szkół wyższych i Polskiej Akademii Nauk. Oni decydują, jakie badania wykonywać, oni decydują kto i za ile ma je wykonać, oni decydują o przyjęciu badań i zapłacie. Jak widzicie, tworzy się zamknięte kółko, możecie to kółko nazwać, jak chcecie. A żeby robić wrażenie i ruch, że coś się dzieje powstają: to centra nauki, to klastry, to transfer, to jakieś modne amerykanizmy – podsumowuje rozmówca. Dodaje, że nieliczne głośne sukcesy niebieski laser, sztuczne serce, grafen i inne mniej szumne to to tylko blef i działanie na wyciągnięcie dalszej gotówki z naszych kieszeni.
Co innego mówią wykpiwaniei przez Thomallę naukowcy: "To jakiś żart. Prowokacja dziwaka. Starszemu panu się coś pomyliło. To nie działa, tak jak ten pan myśli" - usłyszeliśmy po skontaktowaniu się z wybranymi instytutami.
Jak to działa u innych?
Amerykański uniwersytet Johna Hopkinsa w Baltimore to jeden z członków "klubu miliarderów", jak mówi się tam o najbogatszych uczelniach. Co roku na badania nad nowymi technologiami wydaje kwotę ok. 2,5 miliarda dolarów. Czyli ponad połowę tego, co wydaje się w Polsce. Mniej niż połowa finansowania to granty agend rządowych USA (odpowiednik naszych eurodotacji), reszta to prywatne środki oraz własny fundusz uczelni.
Co najbardziej podoba się sponsorom? Skuteczność w otwieraniu oczu niedowiarkom. Ten mężczyzna wszedł do laboratorium jako kaleka, bez rąk. Wyszedł samodzielnie otwierając sobie drzwi.
Prywatna uczelnia koncentruje się na medycynie, opracowując nowatorskie zabiegi ratujące życie oraz na nowych technologiach przemysłowych. Z uniwersytetu wydzielono 12 firm, których udziałowcami byli głównie naukowcy komercjalizujący swoje odkrycia. Rocznie zarabiają 22,7 mln dolarów z 800 licencji za korzystanie z ich wynalazków (dane z 2013 roku). Dodatkowo biznesowa odnoga uczelnianego funduszu inwestuje w start-upy, by po latach sprzedawać udziały z zyskiem.
Jeśli ktoś pyta dlaczego w Polsce nie wdrożono do przemysłu żadnej znaczącej nowatorskiej technologii to jako praktyk odpowiadam. Większość naukowców ogranicza swoje prace do publikacji artykułów w czasopismach naukowych. A potem już niewiele z tego wynika. Puchną tylko biblioteki.