
Sztuka dla samej sztuki. Kto nie słyszał o wielogodzinnych wykładach, na których słuchacze umierają z nudów. O bezużytecznych kursach, na które masowo wysyłają bezrobotnych urzędy pracy a firmy swoich pracowników. O internetowych szkoleniach polegających na wyświetlaniu dziesiątków slajdów z Power Pointa. Bo tak wypada, taka moda, a poza tym CV wygląda bardziej okazale. Szkopuł w tym, że nijak nie przekłada się to na konkretne umiejętności.
Co kryje się za tą nazwą? Najprościej mówiąc, to szkolenie metodą małych kroczków. Wpisujące się w filozofię, zgodnie z którą wiedza lepiej wchodzi do głowy, gdy jest podawana systematycznie w mniejszych dawkach, a nie gdy przygniata swoim ciężarem tych, którzy chcą ją zgłębić. Szymon Berbeka, konsultant biznesowy i marketer, tłumaczy, dlaczego microlearning góruje nad tradycyjnym nauczaniem.
Konsultant biznesowy, twórca Business Skills Academy
Po pierwsze jest to bardziej naturalna forma nauki. Zamiast zbierania wiedzy i podchodzenia do przełożenia jej na czyny, jest krótka formuła: wiedza – praktyka, wiedza – praktyka. Po drugie, każdy pracownik jest w stanie znaleźć kilka minut dziennie na naukę. Jadąc do pracy autobusem, korzystając z przerwy na kawę, czy nawet czekając na spóźniającego się klienta. Nie ma wówczas wymówki, że brakuje mu czasu na naukę.
Metoda microlearningowa, przy założeniu, że będzie upowszechniana przez autorów programów szkoleniowych, daje nadzieję na wyeliminowanie największych bolączek tego rynku. Bo gdy pracownik bierze udział w szkoleniu stacjonarnym, firma traci jego moce przerobowe na jeden lub kilka dni. Mało tego, pożytek z jego wiedzy i tak jest nikły, ponieważ po powrocie do pracy wykorzystuje jej znikomy procent.
Artykuł powstał we współpracy z Business Skills Academy