W 1990 roku Krzysztof Klicki chcąc zarobić swój pierwszy milion wsiadł do pożyczonego, pomarańczowego Opla Kadeta i popędził ulicami Kielc. Po 25 latach szaleńczej jazdy po rozdrożach polskiego kapitalizmu dorobił się 780 milionów złotych
Pierwsza wpadka
W latach 80’ kopał rowy na budowach, malował na wysokościach, czyścił pociągi. Pracował głównie fizycznie, nigdy nie próbował zarabiać szybkich pieniędzy jako cinkciarz.
- Nie pociągał mnie handel walutą, chociaż prawie wszyscy to robili. Nie bardzo pasowało mi również wożenie komputerów do ZSRR. Ponieważ musiałem utrzymać rodzinę, pracowałem w spółdzielniach studenckich, bo tam można było zupełnie przyzwoicie zarobić – przyznał Onetowi.
Jeszcze za komuny wyjechał na saksy do Wiednia, gdzie pomagał obsługiwać centralę telefoniczną. W stolicy Austrii podpatrzył małą, lokalną gazetkę. Informowała głównie o życiu miasta – repertuarach kin i teatrów, koncertach i imprezach, cenach warzyw i owoców. Po powrocie Klicki próbował przenieść ten format na Polski grunt i… prawie zbankrutował. Wydawany przez niego w rodzinnych Kielcach tytuł kompletnie się nie sprawdził. Trudno było jednak spodziewać się sukcesu w mieście z jednym teatrem i dwoma kinami. Klicki musiał poszukać innego sposobu na biznes.
Wiedeńska inspiracja
W 1990 roku „Gazeta Wyborcza” otwierała swój lokalny oddział. Znajomy Klickiego zajmował się tam kolportażem. Narzekał, że nie układa mu się współpraca z „Ruchem” – jedynym ówczesnym dystrybutorem prasy. Po rozmowie z kolegą Klicki postanowił zaryzykować.
Udając dziennikarza, spotkał się z szefem „Społem” i złożył nietypową ofertę - zaproponował, że będzie sprzedawał w sklepach spożywczych „Wyborczą”. Kolejny raz wykorzystał wiedeńskie doświadczenie, Klickiego zachwycił bowiem tamtejszym zwyczaj kupowania razem gazet i pieczywa. Postanowił powtórzyć to w Polsce. Tym razem pomysł wypalił.
Na początku „Społem” zgodził się sprzedawać prasę w 11 kieleckich sklepach. Sprzedawcy byli przerażeni, kiedy zobaczyli jak Klicki próbuje układać gazety pomiędzy włoszczyzną a kiełbasą. Pierwszego dnia pomarańczowym Oplem Kadetem ojcem rozwiózł po mieście ponad 2000 tysiące egzemplarzy gazety, z których sprzedał jednak zaledwie kilka. - Przerażony sam zacząłem sprzedawać gazety, z ręki. Udało się ściąć stratę do 60 procent zwrotów – mówił "Forbesowi".
Żelazna konsekwencja
Pierwsze miesiąc funkcjonowania „Kolportera” (tak nazwał firmę Klicki) był tragiczne. Ogromne straty i rosnące długi sprawiły, ze znalazła się na granicy upadku. Uratowała ją jedynie niefrasobliwość „Wyborczej”. - Byłem uparty, lecz po kilku miesiącach moja sytuacja finansowa, delikatnie mówiąc, nie była najlepsza. Nie miałem pieniędzy, żeby zapłacić "Wyborczej". Dzięki Bogu, tam też przeżywali stadium organizacji i przez pierwsze pól roku zapominali o wystawieniu faktur – podkreśla Klicki.
Z czasem sytuacja „Kolportera” się poprawiła. Firma zaczęła dystrybuować coraz więcej tytułów – najpierw kieleckie tygodniki „Słowa Ludu” i „Echa Dnia”, później kolorowy tygodnik dla kobiet „Przyjaciółka”.
Klicki wiedział jednak, ze wciąż jest na dorobku. Bojąc się wziąć kredyt, cały zysk firmy przeznaczał na inwestycje. Samowystarczalność była priorytetem. Na początku Kolporter miał siedzibę w podrzędnej kamienicy, a pracownicy korzystali z mebli samodzielnie skręcanych przez Klickiego. - Pierwsze biurka powstały w warsztacie, który sam rozkręcałem. Projekty były nasze, robota ręczna, metoda chałupnicza – opowiadał. Dla Kolportera rozwozili gazety studenci przed zajęciami i taksówkarze po pracy.
Ciężarówkę dostawczą kupił dopiero wtedy, kiedy gazety nie mieściły się w samochodzie osobowym. – Praktycznie pierwsze dziesięć lat istnienia Kolportera to biznes pod kreską i gonienie punktu zero. Dobrze, że mieliśmy dodatnie przepływy finansowe, szybciej ściągaliśmy pieniądze z punktów sprzedaży, niż musiałem płacić wydawcom – twierdzi Klicki
Koloporter zaczął przynosić zyski po pięciu latach działania. Z czasem firma zaczęła otwierać własne saloniki prasowe, gdzie można było spokojnie przejrzeć każdą gazetę. Klicki rozumiał bowiem, że klient chętniej kupuje produkty, które może dotknąć. Inni dostrzegli sukces Kolportera i poszli jego śladem. W szczytowym okresie na rynku działało 200 dystrybutorów prasy. Firma Klickiego była jednak najsilniejsza i przejęła konkurencje.
Szkodliwe hobby
W 2003 roku spełnia swoje marzenie i inwestuje pieniądze w trzecioligowy klub piłkarski Korona Kielce. Klicki marzy o budowie potęgi i awansie do Ekstraklasy. Ściąga dobrych piłkarzy, zatrudnia znanych trenerów. Korona szybko pnie się w górę - po dwóch latach wchodzi do najwyższej klasy rozgrywkowej, a w Kielcach powstaje jeden z najnowocześniejszych stadionów w Polsce. W 2008 roku wychodzi jednak na jaw afera korupcyjna. Okazuje się, że kielecka drużyna kupiła sobie awans do Ekstraklasy. Klicki zaprzecza, że wiedział o nielegalnym procederze i sprzedaje zespół miastu za symboliczną złotówkę. Tak kończy się przygoda prezesa Kolportera ze światem „wielkiego/małego” futbolu.
Klicki w ostatnich latach inwestował w sieć sklepów osiedlowych Dobry Wybór (sprzedana Żabce w 2013 roku), a także firmę kurierską K-EX (kupiona niedawno przez Grupę Geis). Jego okrętem flagowym wciąż jednak pozostaje Kolporter, mającym ponad 1000 saloników prasowych w całej Polsce. Majątek Klickiego szacuje się na 780 milonów złotych, co daje mu 30. miejsce w rankingu Forbesa.