Adam Brzezowski rzucił intratne zajęcie grafika komputerowego w jednej z lubelskich agencji reklamowych, by zająć się dość niszową dziedziną – aerograficznymi kreacjami na zamówienie. Niczego nie żałuje, choć jak sam przyznaje „kokosów” na tym nie robi. Stara się nie żyć ponad stan, więc starcza mu na codzienne potrzeby. Nie wybiega w przyszłość, nie ogląda się za przeszłością. Zarabia na tym, co sprawia mu satysfakcję i cieszy się z wolności, którą wpuścił do swojego życia i która się w nim rozgościła.
Widziałam pana prace. Maluje pan motocykle, rowery, kaski, a nawet murale. Skąd w ogóle pomysł na aerograf?
Adam Brzezowski: Dawno temu, jeszcze jak chodziłem do szkoły średniej, jeden z moich kolegów, wiedząc, że interesują mnie motocykle i że coś tam sobie także rysuję, pokazał mi czasopismo motoryzacyjne z artykułem, który opowiadał o Polaku parającym się właśnie tworzeniem obrazów na kaskach i motorach, które nanosił na nie właśnie aerografem. To było niezwykłe połączenie – motocykle i sztuka. Pamiętam, że byłem pod ogromnym wrażeniem jego prac. Ale wówczas zaledwie przemknęło mi przez myśl, że fajnie byłoby móc kiedyś robić podobne rzeczy. W technikum elektronicznym, do którego wówczas uczęszczałem, co innego powinno zaprzątać umysł, a nie rysowanie.
A co pan, artysta robił w technikum elektronicznym?
O, jej, tylko nie artysta. Nie lubię tego słowa, bo dziś ono jest strasznie śliskie. Słowo artysta dziś straciło wartość, bo artysta dziś to, każdy celebryta. Ktoś kto bardziej się pokazuje niż cokolwiek robi. Dlatego wolę myśleć o sobie jak o rzemieślniku, a o tym co robię, jako o rzemiośle.
Rozumiem. Niemniej i tak dziwi trochę taki przeskok między szkołą techniczną, a obecną pana działalnością?
Poszedłem do technikum elektronicznego, bo po pierwsze, technik elektronik miał być prestiżowym zawodem, zawodem z przyszłością, a po drugie elektroniką, podobnie jak motocyklami też się interesowałem... póki nie kazano mi się jej uczyć (śmiech), następna szkoła zresztą zniechęciła mnie do “wielkiej sztuki”, ale w zasadzie można powiedzieć, że to właśnie tamto technikum pchnęło mnie w kierunku, który zaprowadził mnie do miejsce, w którym teraz jestem.
Jak to?
Wszystko za sprawą nauczyciela historii. Historia w szkole to był taki przedmiot, którego wprost nie cierpiałem. Miałem umysł ścisły i na wszystkich przedmiotach stricte humanistycznych potwornie się nudziłem, a na historii w szczególności. Tak zatem na jednej z takich lekcji zamiast słuchać i ewentualnie notować, to co dzieje się na zajęciach, bazgrałem coś sobie w zeszycie, kompletnie nie rejestrując, co się wokół mnie dzieje. Z mojego świata wyrwało mnie dopiero, zabranie mi zeszytu przez pana od historii. Który zabierając go, kazał mi zostać po lekcji
na rozmowę.
No, to kaplica, jak to mówi młodzież.
Też właśnie tak pomyślałem. Można więc zrozumieć, że po lekcji czułem się jak skazaniec, który wie, że kary nie zdoła uniknąć. I dostałem. Miałem namalować poczet królów polskich.
Namalował pan?
I bardzo się do tego przyłożyłem. Przyniosłem go potem nauczycielowi, a on nie krył zachwytu. Co więcej od razu pobiegł pokazać moje rysunki innym nauczycielom w szkole i tak nagle stałem się sławny. Nawet sam dyrektor zamówił u mnie obraz i zorganizowano mi w szkole wystawę moich prac. Nagle zaczęły mnie zauważać dziewczyny. To były czasy. Ale wracając do tematu. Nauczyciele zaczęli mnie namawiać, by właśnie rozwijać się dalej w kierunku artystycznym, bo trzeba wykorzystać talent i iść za ciosem. Tak więc po technikum zdałem na wydział artystyczny w Lublinie.
Gdzie zabili pana entuzjazm do sztuki...
Gdzie mi pewne jej aspekty obrzydzili raczej, bo sztuka oczywiście nadal mnie pociąga. Myślę, że to kwestia niezrozumienia się. Na uczelni wśród kadry przeważali zwolennicy sztuki współczesnej, sztuki abstrakcyjnej. A ja wolałem klasykę i realizm. Wierzyłem, że solidny warsztat to tak naprawdę podstawa do dalszego artystycznego rozwoju i późniejszych eksperymentów. Nie potrafiłem i nie potrafię pojąć jak może istnieć odpowiedź bez pytania, a pani potrafi? A dziś, i to spotykałem właśnie na mojej uczelni, tworzy się odpowiedzi, nie konstruując pytań. W czasie studiów napatrzyłem się więc na wiele sytuacji, gdy prowadzący zajęcia mówił: „namaluj obraz, potem dorobi się do niego filozofię”. Dla mnie to chore.
Idąc na wystawę, idę z nadzieją że to, co zobaczę wkradnie się do moich myśli i długo pozostanie jako towarzysz refleksji, a bardzo często ogarnia mnie frustracja i zawód.
Mam wrażenie, że współczesna sztuka ma dużo mniejszą głębię i może dlatego także tak mnie razi słowo: „artysta”, bo to też ten, który taką pozorną, a bardzo dziś modną sztukę tworzy.
Jest w panu coś z buntownika...
Z jednej strony trochę na pewno tak, bo jak nie ma buntu, to i nie ma nic nowego. Tylko że mam wrażenie, że dziś także bunt ma twarz marazmu. Bo buntujemy się przeciwko buntowi. Zataczając tym samym koło i hołubiąc status quo. Nie tworzymy dziś w sztuce nic nowego, poza powielaniem współczesności. I dlatego według mnie próżno dziś mówić o kreatywności czy innowacyjności w obecnych koncepcjach artystycznych.
To jak panu udało się przeżyć te studia?
Starałem się robić co mi kazano i jednocześnie przykładałem się mocno do kształtowania swojego warsztatu poprzez studium malarstwa realistycznego, przy każdej nadarzającej się okazji. Z czego się bardzo cieszę, bo dziś to okazuje się niezbędne w mojej pracy. Ale wtedy postanowiłem nie buntować się, by nie tracić energii na walkę z wiatrakami.
Ale po studiach nie zaczął pan od razu zajmować się pracą na własny rachunek?
Po studiach dostałem pracę w jednej z lubelskich agencji reklamowych, w której przepracowałem kilka dobrych lat.
I co się stało? Źle tam panu było?
Było mi całkiem dobrze. Miałem dobrą płacę, ciekawe zajęcie, fajnych współpracowników, co więcej do pewnego momentu uważałem, że praca na etacie to ideał.
Ten moment to?
Biuro agencji, w której pracowałem, mieściło się w takim charakterystycznym podpiwniczeniu. Pamiętam, że pewnego dnia wyszedłem w trakcie pracy na dwór, żeby się trochę przewietrzyć i zobaczyłem, jak pięknie jest na dworze. Było ciepło, słonecznie, rześko. A mnie czekało jeszcze wiele godzin pracy tam w środku. Nie chciałem wracać. Pamiętam, że wtedy właśnie zadałem sobie pytanie: ile jeszcze tak pięknych dni zamierzam przepuścić w życiu przez palce? Poczułem, że życie mi ucieka. Każdego dnia śpię, wstaję, ubieram się, jem śniadanie, idę do pracy, wracam, idę spać... i tak w kółko. Nawet nie jestem w stanie zauważyć i docenić czegoś takiego jak ładny dzień, bo nie dane jest mi z tego korzystać.
Ale tamtego dnia wrócił pan do piwnicy?
Tamtego dnia wróciłem, ale te pytania już zostały zasiane i zaczęły we mnie kiełkować.
Jakie wydarzenie zatem przeważyło szalę i skłoniło pana do porzucenia etatu i rozpoczęcia przygody z własną działalnością?
Mój kolega męczył mnie bym mu namalował na gitarze portret synka. Bardzo mu na tym zależało, więc nie dawał mi spokoju. W końcu zgodziłem się, ale nie wiedziałem jaka technika byłaby najbardziej odpowiednia do tego typu malowidła. I wtedy właśnie przypomniał mi się ten człowiek z aerografem, którego dawno temu pokazał mi w piśmie kolega.
Postanowiłem zaeksperymentować z tą techniką. Wyszło naprawdę dobrze, ale co więcej zobaczyłem jak duże możliwości daje ta technika i jak wielkie pole do popisu przede mną otwiera. Postanowiłem się jej przyjrzeć. W międzyczasie wymalowałem też komuś kask, który ktoś inny potem zobaczył i postanowił zrobić sobie taki sam. I tym sposobem zacząłem malować kaski i dostawać nowe zlecenia na motocykle. W końcu było tego tyle, że nie można już było pracować etatowo i jednocześnie ogarniać się ze zleceniami.
Nie obawiał się pan, że dobra passa, wkrótce się skończy, a pan zostanie z niczym?
Pewnie że się obawiałem. Tym bardziej, że miałem świadomość, iż to nie jest szalenie modna działalność, ale raczej rzemiosło niszowe. Ale wolność i swoboda pukały w moje drzwi od dawna, domagając się wpuszczenia, a teraz zaczęły w nie niemal łomotać.
Przeszedł pan na swoje i nie rozczarował się?
Nie. I z pewnością nie żałuję swojej decyzji. Nawet jeśli zdaję sobie sprawę, że kokosów na tej pracy nigdy nie zbiję, to jednak mam coś na czym zależało mi zawsze o wiele bardziej niż na pieniądzach. Niezależność. Nie muszę się godzić na każde zlecenie, mogę sobie dłużej pospać, gdy mam na to ochotę, bądź w ogóle nie iść do pracy danego dnia. Bardzo to wszystko sobie cenię, a że z kasą i zamówieniami jest różnie. Nie szkodzi. Obecnie doszedłem już do stanu, gdzie nie muszę się martwić i szczególnie zabiegać o kolejne zlecenia.
Może za chwilę, będzie miał pan tylu klientów, że także okaże się, iż nie wychodzi pan z pracowni.
No, właśnie staram się do tego nie dopuścić i bardzo uważam, by nie stracić tego, co osiągnąłem i nie stać się np. niewolnikiem rzeczy, co dziś bardzo powszechne. Dlatego nie przyjmuję wszystkich zleceń. Zwłaszcza jak wiem, że będzie mi je trudno zrealizować lub gdy wizja klienta i moja są mocno rozbieżne. Staram się także nie żyć ponad stan.
Nie jeżdżę nowym BMW z salonu. Owszem dawniej miałem wypasionego mercedesa, ale posiadanie go sprawiło, że ciągle się martwiłem. A to, że ktoś mi go ukradnie, a to, że go porysuje. Zamieniłem mercedesa na cinquecento i jestem szczęśliwy. Tak więc dziś doceniam to, co mam. Ograniczam wydatki. Nie mam 100 kanałów w telewizorze, nie robię wszystkiego za każdą cenę, nie robię karkołomnych zabiegów, by się promować.
Zdaje pan sobie sprawę, że postawa, którą pan reprezentuje, jest dziś mało popularna. Dziś bowiem liczy się ilość, jakość ma natomiast drugorzędne znaczenie, a jeśli już zarezerwowana jest dla wybranych. Bycie outsiderem też ma swoją cenę.
Wiem, ale to mój wybór. Wychowywałem się w biednej rodzinie i jak inni, którzy nie zaznali wcześniej dobrobytu mogłem postawić wszystko na jedną kartę i stanąć na głowie, by odmienić ten los, by żyć odwrotnie. Rzecz w tym, że mnie odpowiada pewien stan ubóstwa i godzę się z nim.
Czyli nie planuje pan rozwoju biznesu?
Ja w ogóle mało planuję i staram się nie wybiegać z planami przyszłość, lecz doceniać to, co tu i teraz. Owszem chciałbym, żeby mój aerograficzny biznes jeszcze trochę się rozwinął, ale doceniam pocztę pantoflową i nie chcę popaść w inny rodzaj niewoli – kierat pracy. Lubię to co robię, ale lubię też parę innych rzeczy.
Na przykład?
Wspomniałem już o motocyklach, ale lubię też grać na gitarze i lubię uczyć.
Uczyć?
Tak. Zawsze chciałem być nauczycielem. I teraz jakoś też po części to realizuję, bo np. daję korepetycje osobom, które chcą się dostać do szkoły plastycznej itp.
Zaraża je pan swoją miłością do klasyki w sztuce?
Staram się zarazić ich pracą nad warsztatem. Bo sam talent moim zdaniem to jeszcze za mało, by być dobrym w tym, co się robi. Jeśli przyjmiemy, że talent jest jak płomień, a praca jak drzewo, to łatwo wydedukujemy, że im więcej pracy włożymy, tym większy płomień uzyskamy, tym więcej wydobędziemy z naszego talentu.
Chciałbym, żeby młodzi ludzie to zrozumieli, bo być może wówczas znaczenie słowa artysta wróci na właściwe tory, sztuka znów stanie się twórcza, a praca będzie rzemieślniczym wytwarzaniem rzeczy, a nie tylko ich masową produkcją.