
– Chciałbym opowiedzieć jakąś romantyczną historię o początkach Bobby Burgera, ale taka nie istnieje. Nigdy nie byłem nawet wielkim fanem burgerów czy hamburgerów – mówi Bogumił Jankiewicz, założyciel popularnej sieci Bobby Burger. Nam opowiada także o przepisie na sukces, rywalizacji z McDonaldem i planach na przyszłość.
REKLAMA
Kto jest dzisiaj główną konkurencją dla Bobby Burgera? Male burgerownie czy duże sieci jak McDonald's?
Bogumił Jankiewicz: Trudno powiedzieć, bo Bobby jest „lokalem środka”. Nie jesteśmy ani małą burgerownią, ani wielkoformatowym fast-foodem. Wpisujemy się raczej w trend fast-casual, czyli miejsc z wysokiej jakości składnikami, ale dostępnych w wielu miejscach i z szybką obsługą. Wciąż jednak chcemy zachować ducha slow-food.
I to jest wasz pomysł na siebie – „fast casual”?
Tak, ale nie zamykamy się w sztywnych ramach. Chcemy, żeby nasze lokale były także miejscami spotkań towarzyskich. Nie tylko podczas lunchów, ale i wieczorem – przy piwie czy przed imprezą.
W jak sposób chcecie to osiągnąć?
Nie musimy wiele zmieniać, bo działamy tak od początku. Większość lokali mamy w zagłębiach imprezowych – w Warszawie na Żurawiej, Mazowieckiej czy Nowym Świecie, w innych miastach najczęściej na głównych placach. Każdego wieczoru gromadzi się tam wiele osób. Nie ograniczamy się więc do roli jadłodajni. Organizujemy koncerty młodych artystów albo wieczory z setami DJ-skimi.
Jak radzicie sobie z konkurencją?
Na początku było różnie, niektóre zdarzenia – jak podpalenie lokalu na Żurawiej – trudno było wytłumaczyć. Chyba niektórym nie podobało się, że Bobby Burger tak dobrze sobie radzi, więc postanowili użyć wobec nas dość prymitywnych środków. Jak widać nie udało im się nas powstrzymać.
Teraz konkurencja jest normalna, praktycznie nie występują żadne patologie. Czasem jeszcze mniejsze burgerownie próbują się reklamować na naszym Facebooku. „Przypadkowi” użytkownicy wypisują wtedy na tablicy Bobby’ego: „Obrzydliwe burgery, lepsze u Iksińskiego” czy „Najlepsze jedzenie tylko u Igrekowskiego”. Ciężko jednak nazwać to brutalną konkurencją.
Poza tym teraz weszliśmy do innej ligi – inaczej patrzy się na jeden lokal, a innej na całą sieć. Jednocześnie przestaliśmy się przyjmować każdym złym komentarzem, bo wiemy, że wszystko jestem elementem gry rynkowej.
Pytałem o konkurencję, bo McDonald's otworzył niedawno kilka restauracji, gdzie można komponować własne burgery. Pomysł do złudzenia przypomina rozwiązanie stosowane w Bobby Burgerze od kilku lat. To waszym zdaniem świadome zapożyczenie?
Szczerze? Byłbym bardzo zdziwiony. Nie wierzę, że McDonald's stwierdził „O Bobby’emu idzie tak dobrze, to i my tak zróbmy”. Z drugiej strony produkt jest jednak niesamowicie podobny np. identyczny jest sposób komponowania burgera czy poddawania kanapki do stolika . Nawet logo kampanii jest bardzo podobne. Przypadek? Nie sądzę.
Ale przecież i my nie wymyliśmy ani zamawiania przy ladzie, ani oznaczania dania numerkiem, ani serwowania do stolika. To funkcjonuje od lat i w barach mlecznych, i w smażalniach ryb, więc nie można powiedzieć, że McDonald's kopiuje nasz pomysł, co najwyżej się nim inspiruje.
Skąd pomysł na burgery? Przecież bułkę z mięsem sprzedawało się wszędzie – od McDonaldów przez stacje benzynowe. To przecież nic oryginalnego.
Chciałbym opowiedzieć jakąś romantyczną historię o początkach Bobby Burgera, ale taka nie istnieje. Nigdy nie byłem nawet wielkim fanem burgerów czy hamburgerów. Decyzja o otworzeniu food-trucka, od którego wszystko się zaczęło, wynikała raczej z obserwacji rynku. Od dłuższego czasu nosiłem się bowiem z zamiarem założenia własnego biznesu, a do pierwszych burger barów – jak Soul Food – ustawiały się kolejki. Postanowiłem więc zaryzykować i trafiłem.
Dlaczego się udało?
Po pierwsze byliśmy jedną z pierwszych burgerowni w Warszawie – zebraliśmy całą hipsterską śmietankę miasta na początku burgerowego boomu. Po drugie – w przeciwieństwie do innych miejsc – ciągle chcieliśmy się rozwijać. Lokale, które z nami zaczynały albo upadały albo stały w miejscu. Czemu? Bo większość traktowała otwarcie burgerowni bardziej jak wybór lifestylowy, nie biznesowy.
Po trzecie wyczuliśmy dobrą koniunkturę. W ostatnich latach wielu Polaków było bowiem zmęczonych jedzeniem serwowanym w McDonaldzie, KFC czy innych fast-foodach. Chciało jeść o wiele zdrowiej, ale równie szybko. I my – z Bobby Burgerem – trafiliśmy w ten trend.
A co pan robił wcześniej?
Pracowałem w branży zoologicznej, a dokładniej zarządzałem kilkoma sklepami. Z wykształcenia jestem jednak psychologiem. Zrobiłem jeszcze dwa semestry biznesu – jeden na SGH, drugi na Akademii Leona Koźmińskiego. Zakładając Bobby’ego nie byłem całkowicie zielony.
Zmieniłby pan coś w swojej firmie?
Odwróciłbym pytanie i zapytał: „Czego bym nie zmienił?”. Historia Bobby Burgera to błąd goniący błąd. Na szczęście żaden nie był na tyle brzemienny w skutkach, żeby położyć całe przedsięwzięcia. Do poprawienia pozostało jednak bardzo wiele rzeczy, wciąż bowiem uczmy się robić interesy.
Jaki jest plan na przyszłość?
Na razie ogarnęliśmy początkowy chaos i idziemy dalej do przodu. Najbliższy cel to 100 lokali do końca 2018 roku. Później przyjdzie czas na podsumowania i zmianę kierunku. Na razie chcemy się jednak utrzymać na fali wznoszącej.
Napisz do autora: michal.budzynski@innpoland.pl
