Urodził i wychował się w Mielcu. Teraz jego składany elektryczny rower to hit wśród mieszkańców Nowego Jorku czy Londynu, ale początki nie były łatwe. Zainwestował wszystkie odłożone pieniądze przeznaczone na czesne, żeby dorobić musiał sprzedawać kanapki w jednej z londyńskich sieciówek. Wspólnicy zawiedli a sukces wróżyli nieliczni.
Marcin Piątkowski: Pochodzę z Mielca - bardzo przemysłowego miasta. Jestem jedynym synem inżyniera. Założenie było takie, żebym poszedł w ślady ojca, jednak zbuntowałem się i poszedłem na bankiera. Dostałem się na studia do Krakowa. Zacząłem pracować w bankowości inwestycyjnej, trochę jako broker, trochę jako trader.
Wtedy postanowiłeś coś zmienić?
Pracowałem w finansach, może ze 4. lata. W Krakowie, trochę za granicą. Jednak w pewnym momencie postanowiłem coś zmienić. Chciałem robić coś innego. Postanowiłem złożyć papiery na studia do Anglii. Zaaplikowałem na 3 uczelnie: na University Colege London, Oxford i London Business School. Na wszystkie się dostałem. Stwierdziłem, że jak mam robić biznes to nie wybiorę Oxfordu, który jest na prowincji, tylko wybieram centrum Londynu. Dlatego UCL na kierunku przedsiębiorczość technologiczna. I to był strzał w dziesiątkę.
Czyli zacząłeś iść w stronę wyniesioną z domu, inżynierskie tematy..
Nie do końca. Byłem po prostu zmęczony finansami. Zastanawiałem się co mogę robić. Taki zwykły kurs przedsiębiorczości wydawał mi się naciągany, bo przedsiębiorczość ma się pewnym sensie we krwi. Pomyślałem, że potrzebna mi jakaś specjalizacja. UCL buduje swoją markę wynajdując technologie a później je sprzedając. Stwierdziłem, że właśnie tam najlepiej uczyć się takich rzeczy. Założeniem tych studiów było wybranie jakiegoś problemu, który jest wart rozwiązania, przy wykorzystaniu technologii.
I wtedy wpadłeś na to by stworzyć smart bike?
Szczerze mówiąc na początku to w ogóle nie miał być rower. Inspiracją pomysłu były olbrzymie korki w Londynie. Pomyślałem, że to dziwne, że w tak wielkim mieście nie ma na to rozwiązania. Doszedłem do wniosku, że faktycznie trzeba znaleźć jakiś jednoślad, ekologiczny, jednocześnie umożliwiający dynamiczne poruszanie się po mieście . Ważna była też istota zachowania stylu. Obecnie sytuacja w Londynie wygląda lepiej, bo są rowery miejskie, ale pamiętajmy, że to był rok 2011. Rowery miejskie były mało popularne.
Czym jest JIVR bike?
JIVR to jedyny na świecie „smart bike”, który komunikuje się z miejską infrastrukturą za pośrednictwem beaconów, czyli niewielkich bezprzewodowych czujników. Nie posiada łańcucha, jest lekki, składany i ma designerski wygląd. Seryjna produkcja JIVR ruszyła we wrześniu 2015
Już wtedy byłeś przekonany, że będzie to hit?
Nie. Początkowym założeniem był motor elektryczny. Rower wydawał się za mało technologicznie zaawansowany. Ten pomysł powstawał w ramach pracy magisterskiej, więc to musiało być coś bardziej zaawansowanego technologicznie. Research zajął nam ok. 3. miesięcy. Patrzyliśmy na hulajnogi, motory, samochody .Zdecydowaliśmy, jeszcze nawet nie mając designu, że będzie to rower elektryczny. Składany i bez łańcucha. Składany, żeby łatwo było go przenosić, bo w Londynie jeździ się na raty: trochę metrem, trochę rowerem. Okazało się, że ludzie nie jeżdżą rowerami np. z obawy przed wkręceniem nogawek garnitura w łańcuch. Jadąc do pracy chcemy się czuć komfortowo.
Początkowo firma liczyła 3 osoby. Nie miałem właściwie żadnego doświadczenia ani w designie ani w produkcji. Jedynie mogłem się chwalić tym, że jestem studentem UCL. Przede wszystkim zadałem sobie pytanie jak ma wyglądać ten rower i znalazłem designera, który mi go stworzy. Na 3 największych stacjach metra w Londynie pokazywaliśmy ludziom, którzy podróżowali z rowerami, pierwszy szkic design i pytaliśmy o ich odczucia. Proporcja była taka, że tylko trzy osoby na dziesięć odpowiadały, że to dobry pomysł.
Czyli jednym słowem zły pomysł
Albo sprawdzaliśmy nieodpowiednią grupę ludzi. Wzięliśmy dokładnie ten sam koncept roweru, i poszliśmy pod największy sklep Apple’a w Londynie. Ubraliśmy obrandowane koszulki i mówiliśmy ludziom, że to jest nowy Apple bike i co oni o tym sądzą. Reakcja była bardzo pozytywna. Wszystko się podobało, pomysł, design. Wtedy zrozumieliśmy, że problem leży w psychice i w tym jak ludzie patrzą na produkt, a nie w produkcie. Zmieniliśmy koncepcję. Wiedzieliśmy, że naszą grupą docelową nie będą rowerzyści, tylko właśnie osoby, które do tej pory na rowerach nie jeździły, z wyżej wymienionych powodów.
Więc macie już dobrą koncepcję. Znaleźliście dla siebie niszę i co dalej?
Początkowo środki pozyskaliśmy dzięki konkursom organizowanym dla londyńskich studentów. Z pierwszego konkursu otrzymaliśmy 5 tys funtów. Doszły kolejne 2 osoby do zespołu: designer samochodów w Bentleyu i mechanik produkujący systemy napędowe w Fiacie. Stwierdziłem, że z takimi osobami to na pewno mi się uda – jednak byłem w błędzie. Była to dla mnie kolejna lekcja. Okazało się, że nie każdy kto jest dobry w swoim fachu, jest dobrym przedsiębiorcą. Po 6. miesiącach musiałem się z nimi rozstać.
Czyli początek wcale nie był łatwy. Miałeś projekt, którego nikt na początku nie chciał i wspólników, którzy nie bardzo sprawdzili się w projekcie.
Tak, ale za pieniądze otrzymane w konkursie zainwestowaliśmy w pierwszy design i koncept. Kolejny konkurs to już większa inwestycja. Zrobiliśmy wstępny model finansowy, otrzymaliśmy 15 tys funtów i powstał prototyp, który był nieporównywalnie droższy - 200 tys funtów. Zaczęliśmy się na poważnie zajmować designem. Kombinowaliśmy z systemem bezłańuchowym. Kolejnym krokiem było wydrukowanie designu w druku 3D, który wyglądał jak finalny. Co nie oznacza, że było to dobrym pomysłem.
Dlaczego złym?
Patrząc wstecz z jednej strony to była dobra decyzja, bo nas popchnęła do przodu. Natomiast pamiętajmy, że to był początek 2012 r. bo technologia druku w 3D nie była jeszcze tak zaawansowana.
Na zdjęciach wygląda dobrze.
Oto chodzi. Można zrobić ładne zdjęcia, wrzucić na stronę i udawać, że to jest produkt w rozwoju. Ktoś na stronie nie będzie tego widział ale adres e-mail zostawi. No i na tej podstawie zebraliśmy kilkaset adresów e-mail, trochę pre-orderów.
Już wtedy byłeś sam?
Tak. I miałem problemy natury finansowej. Wszystkie pieniądze zainwestowałem w projekt. A studia były bardzo intensywne, więc nie miałem czasu na pracę full time. Trzeba było się jakoś utrzymać.
No i rodzice sypnęli kasą bo mają dużo kasy. Taki będzie argument?
Przed wyjazdem do Londynu pracowałem w Krakowie, żeby mieć na czesne. Te pieniądze zainwestowałem w firmę. Potrzebowałem pożyczki. Przedstawiłem biznes plan i otrzymałem 10 tys funtów od londyńskiej instytucji, która wspiera startupy. Dorabiałem jako sprzedawca kanapek w jednej z sieciówek. Po półtorej roku miałem wydrukowany prototyp , ładny design i świetny koncept, jednak to nie szło do przodu.
Ile pieniędzy w to zainwestowano?
Do tego etapu 50 tys funtów. Natomiast w tego typu rowerze technika produkcji jest bardziej skomplikowana, wymagająca większego nakładu finansowego. Nie miałem co-founder’a. Zdałem sobie sprawę, że sam nie mam szans. Musiałem pozyskać inwestycje. Postanowiłem stworzyć zespół doradców, zarząd firmy, którzy zbudują wiarygodność mnie jako Marcina Piątkowskiego, 23-letniego chłopaka, który chce zrobić rower elektryczny. To był strzał w dziesiątkę. Doszedłem do wniosku, że muszę mieć kilka kluczowych pozycji. Ludzi, którzy będą mi doradzać ale też firmować projekt swoim nazwiskiem. Doszedłem do wniosku, że w firmie musi być ktoś z Tesli (Tesla Motor S) albo z Apple. Najlepiej sprzedawca albo marketingowiec. Udało mi się pozyskać v-ce prezesa Tesli ds. marketingu i sprzedaży na Europę, Afrykę i Azję.
Ale jak go znalazłeś? W Internecie?
Tak.Znalazłem go na AngelList. Znalazłem numer telefonu, zadzwoniłem, umówiliśmy się na kawę. W taki posób pozyskałem wszysich najlepszych ludzi w firmie. Wychodzę z założenia, że że wolę mieć mały zespół ale najlepszych specjalistów. Jak szukam kogoś na konkretną pozycję, to najpierw sobie zadaję pytanie, która firma istniejąca na rynku robi to tak jak ja bym chciał, żeby to moja firma robiła. Po 6. Miesiącach doradzania, v-ce prezez Tesli wszedł do zarządu.
Poprawiła się twoja sytuacja?
To była większa runda inwestowania.Następnie potrzebowałem specjalisty od marketingu strategicznego z branży FMCG Pozyskałem v-ce prezes Pepsi-Cola, która wtedy urzędowała w Londynie. Też znalazłem ją w Internecie. Została doradcą zarządu w JIVR. Miałem specjalistę od marketingu, specjalistę od sprzedaży, potrzebowałem jeszcze specjalisty od planu wdrożenia. Pozyskałem człowieka, który odpowiadał m.inn. za wprowadzenie całęj marki BMWi na rynek. Z tymi osobami wszystko już poszło łatwiej. Byłem wiarygodny.
Ale z Eat’a nie mogłeś jeszcze odejść? To nie były jeszcze te pieniądze, żeby przestać sprzedawać kanapki?
Jeszcze nie. Do września 2013 w sumie było 230 tys funtów w gotówce. Za to udało się nam zbudować 3 prototypy. Działąjące. W zasadzie wykorzystywaliśmy jeden. Myśleliśmy, że zbudujemy jeden za 5 tys funtów. To było przeszacowane. Potrzebowaliśmy mechaników, elektroników, zaprojektować to, zbudować, kupić narzędzie do produkcji no i wydaliśmy 180 tys w 6 miesięcy. Było to początkiem zeszłego roku. Mieliśmy prototypy, zrobiliśmy video, zaczęło być trochę lepie. Po drodze było trochę problemów finansowych. Do tej pory udało mi się zebrać około 1,5 miliona dolarów.
Czy z tych pieniędzy da się utrzymać?
Ja jestem kosztem dla firmy. Ale tu chodzi o idee. Naszym głównym celem było zebranie inwestorów. Odezwaliśmy się do kickstartera. Nie chcieliśmy inwestora z Chin. Wzięliśmy agencję PR-ową, która pracuje za prowizje no i ile ugrają tyle będą mieć.
Z takim kickstarterem można coś załatwić?
Tak. Przedstawiliśmy fajny produkt w londyńskiej agencji. 10 proc. oddajemy za to co dostaniemy z Kickstartera.
Ile zebraliście na Kickstarterze?
Niedużo. Z 200 tys dolarów. Natomiast mówiąc zupełnie szczerze zebranie funduszy było głównym zamiarem naszej kampanii.
Nie? Przecież po to korzysta się z crowdfundingu
Celem było jak najwięcej darmowego PR-u. Zamówienia już mieliśmy. Celem było również wyciągnięcie ręki do ambasadorów i przetestowanie nowego modelu biznesowego. Zdajemy sprawę z tego, że nasi klienci nie chodzą do sklepów rowerowych. Więc gdzie taką osobę złapać? Zauważyłem, że jak jadę np. na spotkanie z inwestorem albo np. do biura jadę na JIVerze. Zawsze, ale absolutnie zawsze mi się zdarza, ze przynajmniej jedna osoba mnie zatrzyma zapyta co to jest. Po prostu rower bardzo przykuwa uwagę. Doszliśmy do wniosku, że jak produkt będzie widzialny na ulicy no to ludzie będą o niego pytać, będzie się lepiej sprzedawał. Ale jak to zrobić jak się nie ma produktu? No na pewno nie zmuszając ludzi do płacenia po 2 tys funtów wpłacając pełną cenę, bo tego nikt nie zrobi. Zrobiliśmy program ambasadorski. Czyli założenie jest takie; zamiast 2 tys funtów płacisz 700 ale zobowiązujesz się jeździć na rowerze w twoim mieście 50 km miesięcznie. I wymiana. Oszczędzasz 1300 funtów czyli 2000 dol ale będziesz na nim jeździł. No i okazało się, że ludziom się ten koncept bardzo podoba.
Ilu takich ambasadorów znaleźliście?
200.
Ale dokładacie do tego?
Nie. To jest mała marża ale jest. Nie wysyłamy poniżej kosztów produkcji i to działa bardzo dobrze. Warto było spróbować. Nasi klienci, to z reguły mocne temperamenty. W pewien sposób dobrze reprezentują nasz produkt. Robią to aktywnie, pro aktywnie.I to jest świetny kanał dystrybucji. Na początku nikt nie wierzył w ten produkt, teraz powstają wokół niego społeczności. To świetne uczucie.